Jan Czekajewski
Poznań 1956
W czerwcu 1956 roku miałem lat 22. Zbliżały się wakacje 4-tego roku studiów na Wydziale Łączności, Politechniki Wrocławskiej. Zacząłem już pracę w Zakładzie Urządzeń Radiofonicznych Politechniki Wrocławskiej, reperując wilgociomierze do zboża i powodziło mi się nieźle, jak na tamtejsze studenckie warunki. Żołądek miałem pełny, a życie erotyczne ustabilizowane, co było zasługą mej pierwszej dziewczyny Eli. Żyliśmy wtedy wszyscy w zamkniętym kociołku PRL-owskiego socjalizmu, ale już po śmieci Wodza Narodów, Józefa Stalina oddychać był lżej. Targi Poznańskie były oknem na świat zachodniej technologii. Tam tez można było zobaczyć „prawdziwych” Europejczyków pijących Coca-Colę i whisky. Dla mnie i mego kolegi Karola Pelca, z którym wybraliśmy się na te właśnie targi interesowały nowe konstrukcje aparatów elektronicznych wystawiane przez zachodnie firmy. Do Poznania udaliśmy się pociągiem i zatrzymaliśmy się w prywatnym mieszkaniu, które jak sobie przypominam umeblowane było secesyjnie, z wieloma wyblakłymi fotografiami przodków oprawionych w wyrafinowane ramki. Mnie, który wtedy hołdował francuskiej sztuce modern, wielokolorowej i geometrycznej, secesja wydawała mi się zaściankowa. Tym razem jednak ze zdumieniem, zauważyłem że wystrój tego mieszkania mi się podobał. Uczyłem się tolerancji. Następnego dnia 28 czerwca rano udaliśmy się na tereny wystawowe. Po jakimś czasie, po zwiedzeniu kilku pawilonów nagle rozległy się krzyki, że ulicą, przed bramą wejściową na Targi, przechodzą demonstrujący robotnicy. Zachodni biznesmeni pobiegli na ulice i zaczęli fotografować to niespodziewane dla wszystkich zjawisko.
Koło południa ogłoszono, że targi zostaną zamknięte i goście winni opuścić teren targowy. Z Karolem wyszliśmy na ulice i idąc w kierunku centrum Poznania usłyszeliśmy odgłosy strzałów. Nagle tłum pieszych zaczął uciekać a nad głowami świstały kule z karabinów maszynowych. Okazało się, że na ulicy pojawił się czołg, lub czołgi z których strzelano ponad głowami ludzi a także po ścianach domów. Skryliśmy się w bramie domu do momentu, kiedy strzały ustały i zaczęliśmy się zastanawiać co robić dalej. Udaliśmy się na dworzec kolejowy, który okazał się zamknięty i wszystkie pociągi odwołane. W Poznaniu nie mięliśmy ani znajomych ani pieniędzy aby się dłużej zatrzymać. Postanowiliśmy iść w kierunku zamiejskiej szosy wiodącej na Wrocław i tam spróbować podróży auto-stopem. Po drodze zauważyłem młodych ludzi, którzy dopadli idącego milicjanta i zażądali oddania karabinu, którego on się chętnie pozbył.
Przy szosie na Wrocław było już więcej chętnych na jazdę auto-stopem. Żadna z ciężarówek nie chciała, albo bała się zatrzymać. Nie pozostało nic innego jak zastraszyć szofera, że mu wybijemy szybę. Stanąłem na obrzeżu szosy z cegłą w podniesionej ręce dając kierowcom do zrozumienia, co im grozi jak nie przystaną i nie pomogą patriotom w potrzebie. Jedna z ciężarówek się zatrzymała i grupa nasza, około 10 ludzi, umieściła się stojąco, z tylu, na otwartej pace (skrzyni) ciężarówki. Jechaliśmy chyba do godziny 2 czy 3 nad ranem, aż do Trzebnicy. Tam zostaliśmy wysadzeni, gdyż ciężarówka nie jechała dalej. Nie wiedząc co z sobą zrobić udaliśmy się na posterunek milicji (MO) z prośbą o pomoc. Milicjanci którzy nic nie wiedzieli o wypadkach w Poznaniu z zainteresowaniem wysłuchali naszego raportu poczym pomogli nam wsiąść na inna ciężarówkę, tym razem jadącą do Wrocławia. Na rogatkach Wrocławia, zatrzymał ciężarówkę patrol wojskowy z pepeszami gotowymi do strzału. Padł rozkaz, ręce do góry!, wysiadać!. Żołnierze byli bardzo zdenerwowani, gdyż na pewno słyszeli o walkach w Poznaniu i obawiali się ze „poznańscy bandyci” jadą przejmować władzę we Wrocławiu.
Cała nasza grupa była do cna zmarznięta, jako że nikt z nas nie miał ciepłego odzienia na nocną podróż otwartą ciężarówką. Ja wyskoczyłem szybko na ziemie. Karol Pelc, był ubrany w cienki płaszczyk i trzymał ręce w kieszeniach. Na komendę „Ręce do góry” nie był wstanie szybko wyciągnąć rąk z kieszeni, które miał, chyba z zimna, złożone w pięść. Żołnierze mieli podejrzenie, że w kieszeni ma pistolet albo granat. Bałem się, że któryś z żołnierzy pociągnie za cyngiel nas rozwalą na miejscu. Na szczęście Karol z trudnością wyciągnął puste ręce i wszyscy odetchnęli z ulgą, my i żołnierze. Po zrewidowaniu i stwierdzeniu braku broni pozwolono nam jechać do miasta.
Obawiałem się, ze rewolucja antykomunistyczna się zaczęła i obejmie resztę Polski. Obawiałem się także, że będzie „łapanka” na młodych ludzi i wcielenie ich do wojska do walki z „kontrrewolucją”, tak jak to było podobnie w czasie Powstania Styczniowego. Na dodatek miałem powołanie na obóz ćwiczebny Studium Wojskowego z datą 1 lipca i bałem się, że będę zmuszony brać udział w tłumieniu powstania. Dla bezpieczeństwa nie udałem się do domu, ale do mieszkania mej dziewczyny, Eli z prośbą aby mnie przenocowała, co miało inny aspekt ryzyka. Ela mieszkała u jej wujostwa i nie było wiadomym jak ma nocna wizyta będzie przez nich przyjęta. Kiedy zapukałem o godzinie 4 rano do drzwi, otworzyła mi Ela i śpiący twardo wujostwo się nie spostrzegli, kto z nią dzielił łóżko tej pamiętnej nocy. Rano było bezpieczniej, bo wujostwo udali się do pracy.
29 czerwca zorientowałem się, że we Wrocławiu jest spokojnie i rewolucja ogranicza się do Poznania. Także pociąg, którym jechali koledzy ze studium wojskowego do Podjuch, nad Odrą, koło Świnoujścia już odszedł. Tam mięliśmy być ćwiczeni w budowie mostów pontonowych, gdyż zgodnie z logiką wojskową inżynierowie elektronicy winni budować mosty pontonowe a inżynierowie budowlani będą w czasie wojny gwarantować łącznością radiową.
Powstał dodatkowy dylemat, czy mam czekać dalej w ukryciu na rozwój rewolucyjnej sytuacji, czy tez zgłosić się do WKR-u (Wojskowej Komendy Rejonowej) jako zagubiony żołnierz w związku z wypadkami poznańskimi. Mój ojciec uratował się w podobny sposób od śmierci w czasie pierwszej wojny światowej, wysiadając w Kijowie z pociągu w drodze na front, aby napić się herbaty. Pociąg w międzyczasie mu uciekł, ale ojciec natychmiast zgłosił się do żandarmerii jako „zagubiony”. Odczekałem jeszcze jeden dzień i zgłosiłem się do WKR-u gdzie dano mi bilet kolejowy do Podjuch. Podróż wolnym pociągiem z Wrocławia do Świnoujścia i do Podjuch nie zapisała się w mej pamięci niczym szczególnym. Przypominam sobie pierwszą zbiórkę naszej Studenckiej Kompanii, Pułku Saperów w Podjuchach, kiedy rozdawano nam broń. Pomny wskazań mego ojca, doświadczonego dezertera z armii Cara Mikołaja II, ustawiłem się na końcu kolejki. Nie przypominam sobie, czy dawano nam karabiny czy tez już pistolety maszynowe. W każdym razie wiedziałem, że żołnierz ma obowiązek broń czyścić a jest to zajęcie nużące i mijające się z celem, szczególnie w czasie pokoju. Tak jak się spodziewałem, i na co liczyłem, dla mnie na końcu kolejki broni zabrakło. Odetchnąłem z ulgą. Teraz mym następnym zadaniem było znaleźć sposób na ranną pobudkę. Ja nie jestem i nie byłem stworzony do życia rano. Moja inwencja twórcza i waleczność kwitnie po południu i wzmaga się wieczorem,. Ranki są do spania, ale wojsko tego nie rozumie. Jak na razie, nie miałem pomysłu jak zaradzić rannej pobudce. Pan Bóg, albo jakąś Siła Wyższa czuwa jednak nad mym życiorysem, zwanym dzisiaj z łacińska CV.
Następnego dnia, zaspany, stając na końcu szeregu Saperów-Studentów, bez broni, czyli bezbronny, przyjmuję defiladę Głównodowodzącego Pułkownika który wita się z nami Saperami-Studentami, dziarskim okrzykiem: Czołem Studenci! Odpowiedziałem mu gromko zgodnie z regulaminem: „Czołem Obywatelu Pułkowniku!”
Nagle patrzę i oczom swym nie wierze, koło pułkownika kroczy mój kuzyn, Kazik Muskalski, z którym bardzo żeśmy się lubili jako dzieci. Był ode mnie o 4 lata starszy i jakoś do nauki się nie garnął. Na początek próbował swej ręki jaki fryzjer, później zapisał się jako ochotnik do lotnictwa i łatał na Iłach jako strzelec pokładowy. W czasie przepustek z wojska przynosił mi wykradzione z lotnictwa zapalniki do kostek trotylu, którymi chciałem wysadzić zbudowany z kamienia wapiennego kibel czyli sracz w pobliżu mego domu. Budowla ta była solidna, odosobniona, czyli do domu nie przyległa. Kazik nie dostarczył mi wtedy lontu, wiec trotyl razem z zapalnikiem zawinąłem w gazetę i gazetę zapaliłem. Po kilku minutach i braku spodziewanej eksplozji ostrożnie udałem się obejrzeć stanowisko wybuchowe i zauważyłem, że gazeta przedwcześnie zgasła i ogień nie dotarł do zapalnika. Wtedy dostałem olśnienia, że być może ktoś wyżej, z górnego pietra, istota duchowa, zdmuchnął ogień i dała mi wskazówkę aby tych eksperymentów nie powtarzał, jeśli chcę żyć dłużej i zostać inżynierem, kochankiem, groszorobem a nawet Amerykaninem, obywatelem Mocarstwa, któremu inne kraje buty czyszczą.
Tak czy inaczej to był mój Kazik w stopniu porucznika, który pułkownikowi asystował.
Po defiladzie zbliżyłem się do Kazika i ujawniłem nasze oczywiste rodzinne koligacje z Częstochowy. Przy okazji nadmieniłem, że jestem prześladowany przez poranne pobudki. Kazik wyjawił, że jest w Podjuchach grubą szychą (chociaż był smukły), bo jest tu oficerem politycznym i ma więcej do gadania, kto ma wstawać rano, niż sam pułkownik. Kazik również rozumiał, że me kwalifikacje elektronika- łącznościowca są dla armii polskiej ważniejsze niż noszenie cholernie ciężkich belek stalowych stanowiących armaturę członów pontonowych. Nakazał zatem w dziale łączności pułku, że saper-student Czekajewski wraz z podwładnym mu kompanem będą każdego dnia badali funkcjonowanie plecakowych radiostacji na wyposażeniu pułku. Każdego wiec dnia udawaliśmy się do magazynu, skąd odbieraliśmy dwie radiostacje i po wygodnym umiejscowieniu się w przydrożnych rowach, nadawaliśmy do znudzenia te same tajne sygnały, na moje: „Słyszysz mnie?”- „Tak słyszę” odpowiadał mój podwładny. Niestety nazwiska mego podwładnego z tamtego czasu nie pamiętam. Jest nadzieja, że się ujawni, w czasie następnego spotkania absolwentów Politechniki, jeśli mu się nie zmarło. Poczym ucinaliśmy sobie drzemkę do obiadu. Tak mi zeszło 30 dni ćwiczeń jako sapera w miejscowości letniskowej Pułk Saperski Wojska Polskiego w Podjuchach kolo Świnoujścia. Mój kuzyn Kazik Muskalski widocznie zabłysnął w lotnictwie jako strzelec pokładowy i wojsko polsko-sowieckie spostrzegło u niego talent polityczny, chyba z powodu braku wykształcenia. Został wiec oficerem politycznym a później jak się okazało oficerem informacji czyli wojskowego UB. Po przemianach politycznych zapoczątkowanych wypadkami Poznańskimi, Kazik został z wojska zwolniony i pracował jako spawacz w stoczni szczecińskiej, a później jako kierowca autobusu. Kiedy przeszedł na emeryturę stał się człowiekiem głęboko religijnym i antykomunistą. Woził autobusem pracowników stoczni na Jasną Górę do Częstochowy i z komuną nic nie chciał mieć wspólnego. Osobiście widziałem go chyba w latach 70 tych, w Szczecinie, jadąc promem ze Szwecji do Polski. Był bardzo serdeczny i ja także go polubiłem. Przysyłałem mu z Ameryki lekarstwa na wrzód żołądka na który cierpiał od dłuższego czasu. Może to była choroba zawodowa oficerów politycznych i UB-owców, gdyż na nią umarł także inny rodzinny UB-owiec, zięć Kazika. Fakt, że Kazik nie był do głębi złym człowiekiem, potwierdza opowieść naszego kolegi ze studiów Ryszarda Pregla. Otóż Porucznik Kazimierz Muskalski w ramach swych obowiązków oficera politycznego prowadził w Podjuchach także wykłady z historii Ludowego Wojska Polskiego. Ja oczywiście zbyt zajęty testowaniem sprzętu radio-komunikacyjnego nie uczęszczałem na jego wykłady.
Otóż, wedle Pregla, Porucznik Muskalski egzaminował go z historii Pierwszej i Drugiej Armii Ludowego Wojska Polskiego. Obydwie armie się Rysiowi pomyliły i była obawa, że może egzamin oblać. Niemniej Kazik wykazał dużą dolę współczucia socjalistycznego wstawiając Rysiowi zamiast dwói, czwórkę. Nie wiem, czy Kazik zdawał sobie wtedy sprawę, że ratuje karierę polityczną Rysiowi, który dzięki nieskazitelnemu życiorysowi i tej czwórce z Historii LWP, został nie tylko ministrem od Nauki i Techniki w ostatnim rządzie gen. Jaruzelskiego, ale nawet piastował wysokie stanowisko ministerialne w późniejszej, tak zwanej Demokratycznej Polsce Okrągłego Stołu.
Później, już na emeryturze, Kazik często przyjeżdżał do Częstochowy gdzie zatrzymywał się u mej siostry. Zawsze wstawał rano, aby zdążyć na odsłonięcie Obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej.
Widocznie w wojsku nauczyli Kazika rannego wstawania. Często go wspominam i chyba był dobrym człowiekiem w potrzasku diabelnego sowieckiego systemu.