Jan Czekajewski
Wujek Krauze-Entrepreneur
Tak się jakoś składa,
że niektórzy ludzie, których się w życiu okazyjnie spotyka zostawiają trwały ślad
w pamięci. Tak się to ma w wypadku Zygmunta Karauze (proszę nie mylić z polskim
miliarderem lat 2000 o tym samym nazwisku). Wujka Krauze spotkałem pierwszy raz w roku 1961. Koligacja
rodzinna odnosiła się nie do mnie, ale do mej dziewczyny, Zofii, dla której Zygmunt
Krauze był oczywistym i rodzinnie potwierdzonym wujem, czyli bratem matki Zofii.
W czasie mych wyjazdów
i powrotów ze Szwecji do Polski i odwrotnie, które miały miejsce w latach
1961-62 i 1963-65, odwiedzając Warszawę zatrzymywałem się w jego willi na ul.
Olimpijskiej 39, na Mokotowie. Wtedy to Zygmunt Krauze opowiadał mi o swym
niezwykle ciekawym życiu, człowieka, który z powodu wrodzonej inteligencji pokonał
wiele trudności, wychował pięcioro przygarniętych dzieci i w niezwykle trudnych
warunkach dorobił się pokaźnego, jak na ówczesne komunistyczne czasy majątku.
Wujek Krauze miał
dobrą ocenę swych braków i zalet. Powiadał: ”Ja nie mam wykształcenia i sam nie
jestem ekspertem w żadnej dziedzinie. Mam natomiast talent, który polega na
zdolności znajdowania ludzi, którzy maja wykształcenie i wiedzę i ja potrafię
tymi ludźmi kierować”.
Wuj Krauze miał
niezwykle trafna ocenę sytuacji i dawał mnie, żółtodziobowi, życiowe rady, w
postacie: „Pamiętaj, że milicja wie tylko tyle ile im sam powiesz”. Wujek zakładał,
że każdy, wcześniej czy później będzie aresztowany i poddany przesłuchaniom. Zygmunt
Krauze wiedział, co mówił, bo wedle jego własnego zeznania siedział w
więzieniach siedem razy, ale się zastrzegał, że nigdy nie był sądownie skazany.
Także podkreślał, że nigdy nie siedział z powodów politycznych tylko z powodu
sprzeczności poglądów z kolejnymi rządami na funkcjonowanie systemu
ekonomicznego. Czyli za nielegalny handel lub produkcję w strefie nie tyle szarej,
co czarnej..
Zygmunt Krauze urodził
się na początku lat 1900 w Mileszkach pod Łodzią. W czasie epidemii grypy tak
zwanej „hiszpanką” w roku 1916 umarli obydwoje jego rodzice. Matka była Polką a
ojciec Niemcem, urodzonym we Frankfurcie. W Łodzi, na
Widzewie, jego rodzice prowadzili
sklep „ogólny” handlujący produktami żywnościowymi sprowadzanymi ze wsi.
Zygmunt po śmierci rodziców w wieku lat 14 stał się nagle głową rodziny do
której zaliczał się brat Antoni i siostry, Emilia i Maria. Zygmunt przejął kierownictwo nad sklepem i
jeździł po okolicznych wsiach skupując produkty żywnościowe dla swojego sklepu.
Dwa lata później w czasie jednej z tych podroży w małym miasteczku Uniejów,
koło Łodzi, spotkał swoją przyszłą żonę, Kazimierę, która tam prowadziła własny
sklep. Kazimiera była od Zygmunta 16 lat starsza, co nie przeszkadzało, że
Zygmunt zaproponował jej małżeństwo. Szczęśliwa para przeniosła się do Łodzi,
gdzie Kazimiera doglądała interesu w czasie, kiedy Zygmunt jeździł po Polsce w
„delegacjach handlowych”. Wkrótce Zygmunt zmienił branżę handlową, ze
spożywczej na bławatną i założył firmę handlującą krawatami pod szyldem „Krawat
Polski” która nabrała ogólnopolskiego rozmachu z wieloma regionalnymi
przedstawicielami.
Kiedy Niemcy
weszli do Łodzi w 1939 szybko znaleźli w aktach, że ojciec Zygmunta Krauzego
był Niemcem. Właściwe organa odzysku ludzi pochodzenia niemieckiego udały się
do Zygmunta z ofertą zapisania go na tak zwana Volkslistę.
Zaskoczonemu
Zygmuntowi Niemcy wyjaśnili, że na takiej liście znajdują się osoby pochodzenia
niemieckiego urodzone poza granicami Wielkiej Niemieckiej Rzeszy
Takim osobom,
zwanym Volksdeutsche przysługują lepsze kartki żywnościowe jak i obowiązek
walczenia z wrogami Reichu w ramach Wermachtu, Krigsmarine czy Luftwafe.
Co prawda lepsze kartki żywnościowe mi odpowiadały,
ale do umierania za Hitlera nie było mi spieszno, opowiadał wujek Krauze,
dlatego im powiedziałem, że czuję się Niemcem Pierwszej, klasy a nie jakąś
popłuczyną, jak Volksdeutsche.
Niestety Volksdeutsche
nie byli równi innym Niemcom, urodzonym w granicach Wielkiej Rzeszy, którzy nazywają
się Reichsdeutsche i którzy są
Niemcami pierwszej klasy.
Niestety matka Zygmunta była Polką i Zygmuntowi
zaszczytny tytuł Reichsdeutsche nie przysługiwał.
Przestano go wiec nękać do czasu, kiedy się potknął o ten feralny kradziony
drut, który go zaprowadził do obozu koncentracyjnego w Mauthausen.
.
Czy wuj
działał w partyzantce?
Nic podobnego. Ja nigdy do polityki się nie mieszałem.
Do Mauthausen wysłano mnie za ten właśnie drut.
Otóż w czasie okupacji w Częstochowie prowadziłem
fabryczkę produkującą gwoździe, na które było duże zapotrzebowanie na polskiej wsi.
Niestety nie mogłem kupić drutu, z którego gwoździe się robi. Drut był ściśle
rozdzielany na potrzeby niemieckiej armii. Na szczęście albo nieszczęście
poznałem jednego Niemca, oficera, który mi umożliwił dostęp do wojskowego
drutu. On kradł ten drut a ja z niego robiłem gwoździe. Niestety Niemiec nie
był ostrożny i go nakryli. Jego wysłano na Front Wschodni gdzie go Ruscy zaciukali
a mnie Niemcy wysłali do Mauthausen, gdzie o mało, co bym umarł z głodu. Kiedy obóz
wyzwalali Amerykanie leżałem, razem ze swym młodszym kuzynem na sosie 70-ciu trupów przeznaczonych do
spalenia. Uratował go fakt że go ostrzono, że musi jeść bardzo mało i bardzo
wolno aby odzyskać siły Jego kuzyn nie przestrzegał
tej reguły, nażarł się do syta i umarł w obozie już po jego wyzwoleniu.
Karuze miał
mizerne wykształcenie, które chyba ograniczało się do czterech klas szkoły
powszechnej, co wynika z jedynego listu, jaki do mnie przed śmiercią napisał na
adres w USA. List ten ma 6 stron i brakuje mu interpunkcji. Wuja Krauze wylano
podobno ze szkoły z powodu handlu papierosami, ale mnie mówił, że chodziło o wódkę.
Musiał z czegoś swoją rodzinę utrzymać po śmierci rodziców. Pisać go nauczono, ale o interpunkcji
zapomniano. Przypuszczam, że ja byłem jedynym człowiekiem z akademickim
wykształceniem, na dodatek „naukowcem” z Uniwersytetu w Uppsali, któremu chciał
zaimponować swym rozmachem i koneksjami. W swym garażu przy ulicy Olimpijskiej
39 miął dwa samochody, jeden Mercedes
220 o kolorze perłowym, który odkupił od biskupa Klepacza z Łodzi i drugi
Chevrolet Impalla z imponującymi oskrzydlonymi błotnikami. Biskup Klepacz otrzymał
Mercedesa jak dar od swych byłych parafian z Chicago, ale jego splendor zbyt rzucał
się w oczy, aby mógł go używać w okresie siermiężnego socjalizmu towarzysza
Gomółki. Chevrolet Impalla wuj sprowadził sobie bezpośrednio z Ameryki poprzez znajomych
marynarzy z polskich linii oceanicznych. Otóż Wuj zaproponował nam ( mnie i Zofii)
bankiet w wytwornym jak na owe czasy hotelu Orbisu o nazwie „Grand” w Warszawie
przy ul. Kruczej.
Do hotelu
udaliśmy się jego Impallą i zaraz przy podjeździe kłaniającemu się w pas
portierowi wuj Krauze wręczył banknot 500zl jako napiwek. Następne 500zl przypadło
dyrektorowi restauracji. Zdziwiony taką rozrzutnością, zapytałem się wuja,
jaki jest cel w takim szastaniu pieniędzmi w czasie, kiedy moja pensja
asystenta na Politechnice wynosiła 2000 zl. Wuj spojrzał na mnie pobłażliwie i wyjaśnił;
To nie jest napiwek, to jest inwestycja w przyszłość i najbliższą teraźniejszość.
Ludzie w kłopotach z władzami, popełniają zasadniczy błąd dając urzędnikom łapówki.
W takich sytuacjach dawanie łapówki jest już wysoce spóźnione. Łapówki daje się
wtedy, kiedy nie ma się kłopotów z władzami. Jeśli chodzi o tą restaurację, to wiadomo,
że na sali są założone mikrofony do podsłuchu rozmów gości. Kierownik
restauracji posadzi nas tam, gdzie podsłuchów nie ma albo gdzie mikrofon jest
uszkodzony. Będziemy mogli sobie spokojnie na komunę narzekać.
Innego razu, późnym wieczorem smagany jesiennym
deszczem udałem się do wujka willi na ulicy Olimpijskiej aby przenocować. Następnego
dnia miałem mieć spotkanie w tak zwanym KNIT-cie ( Komitecie Nauki i Techniki) z
vice premierem Adamem Szyrem, jednym z szajki komunistów z grupy Wandy
Wasilewskiej w ZSSR ( t.zw. Związku Patriotów Polskich) do którego naiwnie
napisałem list krytykujący system gospodarczy PRL-u, Jak sobie przypominam wujek Krauze ostrzegał
mnie przed wizytą u vice-premiera Szyra, wzmiankując, że przed wizytą winem się
ubrać w ciepłe kalesony, gdyż z tej wizyty vice-premier może skierować mnie
wprost do więzienia. Prawie tak się stało, a moje przestępstwo kwalifikowało się,
jako „obraza majestatu”. Do więzienie mnie jednak nie skierowano, ale rozmowa
mnie przekonała, że wiać powinienem z PRL-u jak najszybciej, gdyż miecz
Damoklesa, czyli UB, wisi nad moją głową. Przed wizytą u vice-premiera, kiedy zapukałem
do drzwi wili wuja Krauze, przy stole w jego kuchni siedział milicjant.
Przeraziłem się okropnie przypuszczając, że czeka na mnie z nakazem aresztu.
Byłem świadomy, że mój telefon jest na podsłuchu i w UB wiedziano gdzie zamierzam się zatrzymać
w Warszawie. Służba Bezpieczeństwa UB było niezwykle podejrzliwa w stosunku do
mnie, gdyż nie mogli pojąć, w jaki sposób otrzymałem ciekawą pracę na
Uniwersytecie w Uppsali a najbardziej ich dziwiło, że taką pracę porzuciłem,
aby wrócić do PRL-u. Chyba myśleli, że albo jestem nasłanym szpiegiem, albo
umysłowo chorym. UB-owcy nie brali pod uwagę, obfitego biustu mej dziewczyny, Zofii,
który to biust, przebijał wszystkie inne wartości obywatelskie i
anty-komunistyczne, łącznie z osobistą wolnością.
Dyskretnie odwołałem wuja do przedpokoju z
zapytaniem, co tu u niego robi milicjant.
Wuj mnie uspokoił, że to dzielnicowy milicjant, z
którym on właśnie regularnie pije wódkę. Wuj mi wytłumaczył, że to jest jego
dawny zwyczaj datujący się od czasów przedwojennych, poprzez całą wojnę i
okupację i teraz, dla zachowania tradycji narodowej kontynuuje ten zwyczaj w
komunie. Bez milicjanta, a kiedyś policjanta, nie mam apetytu na wódkę. Aby wypić
muszę mieć za kompana policjanta. Fakt, że się teraz czasy zmieniły i policjantów
przechrzczono na milicjantów, nie może zmienić moich wieloletnich przyzwyczajeń
towarzyskich.
Poza tym, te właśnie stosunki towarzyskie uchroniły
mnie wielekroć od wiezienia, gdyż zawsze wiedziałem ( od policjanta, czy milicjanta),
kiedy należy się spodziewać kontroli celnej, skarbowej czy kryminalnej. Jak
wiadomo będąc biznesmenem w tamtych trudnych czasach wymagało balansowania na
skraju prawnej poprawności, szczególnie, jeśli chodziło o reglamentowane towary
nie dostępne dla tak zwanych prywaciarzy albo „inicjatywny prywatnej”.
Kiedyś pod wrażeniem wuja „bogactwa”, zapytałem
go bezpośrednio o początku jego majątku, kiedy na poły umierający i zagłodzony
wrócił do Lodzi z obozy Mauthausen.
Odpowiedział lakonicznie. Dorobiłem się na czerwonych
krawatach. Otóż, kiedy w roku 1948 Polska Partia Robotnicza i PPS (Polska
Partia Socjalistyczna) się „zlewały” w nowa partie PZPR, okoliczność ta wymagała
dostawy kilku milionów czerwonych krawatów.
Przodujący przemysł państwowy nie mógł podołać
społecznemu zapotrzebowaniu i dlatego Zygmunt Krauze złożył ofertę, że takie
krawaty wyprodukuje pod warunkiem, że dostanie przydział na bawełniane sukno konieczne
dla ich wykonania. Komuniści będąc jak wiadomo ludźmi praktycznymi zadbali o to,
aby wuj otrzymał odpowiednio dużą dostawę sukna na wymienione krawaty. Zamówienie
zostało wykonane przed „zlaniem” się dwu partii i kilka milionów członków nowej
partii i im pokrewnych organizacji młodzieżowych mogło defilować z czerwoną
pętlą pod broda. A skąd te pieniądze? Czy wujowi sowicie zapłacono za jego znój,
trud i poświecenie dla sprawy socjalizmu? Bynajmniej, odpowiedział wuj. Ty młody
człowieku nie zdajesz sobie spawy ile materiału potrzeba, aby uszyć z niego
czerwony krawat. Kolor jest czynnikiem decydującym. Uszycie czerwonego krawata
wymaga od pięciu do dziesięciu razy więcej materiału, niż uszycie krawatu o
kolorze np. niebieskim. Z tych resztek materiału uszyliśmy setki, jeśli nie
tysiące poszewek na poduszki i pierzyny, które rozeszły się jak woda po wsiach całej
Polski.
Wuj Krauze przed przeniesieniem się do Warszawy w
roku 1958 i zamieszkaniu w wili na ulicy Olimpijskiej 39, mieszkał w Lodzi na
ul. Głównej 9 m13. Tam tez w latach 1950-tych prowadził działalność handlowo -
przemysłową w branży bławatnej. Była to działalność na dużą skalę, ale bez setek
szwaczek pochylonych nad maszynami Singera w fabryce Zygmunta Krauze. W jego
mieszkaniu przy ul. Głównej 9 m, 13, które było centrum dowodzenia jego
przemysłu tekstylnego, pracowały jedynie dwie szwaczki. Firma wuja była chyba legalnie
zarejestrowana, ale zakres jej działalności wykraczał poza licencję drobnego rzemieślnika,
jaką mu przydzielono. W istocie była to duża firma zatrudniająca dziesiątki szwaczek
w systemie chałupniczym. Mieszkanie na Głównej 9 było centralą, do której przywożono
gotowe produkty i rozdzielano materiał. Ponieważ materiał bławatny był ściśle
reglamentowany, jego dostawy wymagały „współpracy” z szeregiem pracowników
miejscowych dużych fabryk przemysłu tekstylnego, z których Łodź zawsze słynęła.
Większość tych materiałów była podejrzanego pochodzenia, czyli po prostu
kradziona. Wścibscy milicjanci i rewidenci skarbowi, którzy nie zostali
odpowiednio wynagrodzeni, czyhali na okazję przyłapania większej partii materiału
lub produktów opuszczających to mieszkanie. Aby się zabezpieczyć, wuj podobno zatrudnił,
jako jedną ze szwaczek żonę pułkownika Polskiej Armii Ludowej, który wedle wuja
był w rzeczywistości Rosjaninem oddelegowanym do nadzoru ideologicznego na
Polską Zaprzyjaźnioną Armią Ludową. Kiedy wujowi donoszono, że na dole
kamienicy kręcą się podejrzani osobnicy wyglądający na milicjantów, żona
pułkownika dzwoniła do swego męża, który przyjeżdżał wojskowym samochodem
(chyba nie czołgiem) do którego ładowano trefny towar. Milicjanci byli bezsilni
i mieszkanie zostało opróżnione z materiałów podejrzanego pochodzenia, przed
spodziewaną rewizją.
Wuju, ja słyszałem, że wuj także działał w branży
ogrodniczej, a raczej poprawnie zwanej w PRL-u „badylarskiej”. Tak, zgadza się.
Moje kwieciarnia w Łodzi na Stokach, słynie
w całym Bloku Socjalistycznym jako dostawca najładniejszych czerwonych
goździków.
Zbudowałem te szklarnie za pieniądze zarobione w branży
bławatnej, kiedy szyłem jak już wspomniałem czerwone krawaty.
A jak ci chyba wiadomo czerwony goździk jest
symbolem komunisty. Bez bukietu czerwonych goździków nie można powitać lądujących
w Moskwie sekretarzy bratnich partii komunistycznych Europy Zachodniej, Chin
czy Kuby. Bez czerwonych goździków nie można pochować umierających zasłużonych
klasie robotniczej notabli. Goździki są tak nieodzowne jak gwoźdź do trumny
Pierwszego Sekretarza KPZR (Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego).
Niestety socjalistyczne przedsiębiorstwa rolne, czy to PGR-y czy Radzieckie Kołchozy
nie są wstanie takich goździków wyhodować. Więdną one w oczach i kolor jakiś
nie taki, a zapach ich jeszcze gorszy. Nasze goździki z dzielnicy Stoki w Łodzi
bija na głowę goździki socjalistyczne pod każdym względem, kolorystycznym,
zapachowym i długowieczności. W związku z powyższym każdego tygodnia wysyłamy
samolotem bukiety naszych goździków do Moskwy, gdzie spełniają ważną role w
utrwalaniu pokoju i przyjaźni miedzy socjalistycznymi narodami. Towarzysze
Radzieccy zapewniają mnie, że włos mi z głowy nie spadnie z powodów
podatkowych, gdyż jedność obozu socjalistycznego na tym właśnie włosie się
trzyma.
Wiele lat później, żyjąc już w Stanach
Zjednoczonych dostałem długi list pisany ręcznie na kiku stronach papieru.
Ciekawym był fakt, że list nie miał na całej swej długości, ani jednej kropki
ani jednego przecinka. Wuj pisał go z Austrii, do której właśnie przybył
Mercedesem biskupa Klepacza gdzie wynajął, na lat 15, od austriackiego kościoła
zdemolowany zamek w miejscowości Kemmelbach, 100 km od Wiednia, z kaplicą na
230 miejsc siedzących. Zapraszał, aby go odwiedzić, gdyż właśnie zasadził 2500
doniczek storczyków i będzie je sprzedawał w następnym roku. Niestety nie
miałem okazji go odwiedzić, gdyż wujowi się zmarło w roku 1974 czy 1945.
Jan Czekajewski (wyjątek z książki autora, „Do sukcesu
pod wiatr”)