Saturday, September 22, 2018

Wujek Krause-Enterpreneur



Jan Czekajewski
Wujek Krauze-Entrepreneur

Tak się jakoś składa, że niektórzy ludzie, których się w życiu okazyjnie spotyka zostawiają trwały ślad w pamięci. Tak się to ma w wypadku Zygmunta Karauze (proszę nie mylić z polskim miliarderem lat 2000 o tym samym nazwisku). Wujka Krauze  spotkałem pierwszy raz w roku 1961. Koligacja rodzinna odnosiła się nie do mnie, ale do mej dziewczyny, Zofii, dla której Zygmunt Krauze był oczywistym i rodzinnie potwierdzonym wujem, czyli bratem matki Zofii.
W czasie mych wyjazdów i powrotów ze Szwecji do Polski i odwrotnie, które miały miejsce w latach 1961-62 i 1963-65, odwiedzając Warszawę zatrzymywałem się w jego willi na ul. Olimpijskiej 39, na Mokotowie. Wtedy to Zygmunt Krauze opowiadał mi o swym niezwykle ciekawym życiu, człowieka, który z powodu wrodzonej inteligencji pokonał wiele trudności, wychował pięcioro przygarniętych dzieci i w niezwykle trudnych warunkach dorobił się pokaźnego, jak na ówczesne komunistyczne czasy majątku.
Wujek Krauze miał dobrą ocenę swych braków i zalet. Powiadał: ”Ja nie mam wykształcenia i sam nie jestem ekspertem w żadnej dziedzinie. Mam natomiast talent, który polega na zdolności znajdowania ludzi, którzy maja wykształcenie i wiedzę i ja potrafię tymi ludźmi kierować”.
Wuj Krauze miał niezwykle trafna ocenę sytuacji i dawał mnie, żółtodziobowi, życiowe rady, w postacie: „Pamiętaj, że milicja wie tylko tyle ile im sam powiesz”. Wujek zakładał, że każdy, wcześniej czy później będzie aresztowany i poddany przesłuchaniom. Zygmunt Krauze wiedział, co mówił, bo wedle jego własnego zeznania siedział w więzieniach siedem razy, ale się zastrzegał, że nigdy nie był sądownie skazany. Także podkreślał, że nigdy nie siedział z powodów politycznych tylko z powodu sprzeczności poglądów z kolejnymi rządami na funkcjonowanie systemu ekonomicznego. Czyli za nielegalny handel lub produkcję w strefie nie tyle szarej, co czarnej..
Zygmunt Krauze urodził się na początku lat 1900 w Mileszkach pod Łodzią. W czasie epidemii grypy tak zwanej „hiszpanką” w roku 1916 umarli obydwoje jego rodzice. Matka była Polką a ojciec Niemcem, urodzonym we Frankfurcie.  W Łodzi, na  Widzewie,  jego rodzice prowadzili sklep „ogólny” handlujący produktami żywnościowymi sprowadzanymi ze wsi. Zygmunt po śmierci rodziców w wieku lat 14 stał się nagle głową rodziny do której zaliczał się brat Antoni i siostry, Emilia i Maria.  Zygmunt przejął kierownictwo nad sklepem i jeździł po okolicznych wsiach skupując produkty żywnościowe dla swojego sklepu. Dwa lata później w czasie jednej z tych podroży w małym miasteczku Uniejów, koło Łodzi, spotkał swoją przyszłą żonę, Kazimierę, która tam prowadziła własny sklep. Kazimiera była od Zygmunta 16 lat starsza, co nie przeszkadzało, że Zygmunt zaproponował jej małżeństwo. Szczęśliwa para przeniosła się do Łodzi, gdzie Kazimiera doglądała interesu w czasie, kiedy Zygmunt jeździł po Polsce w „delegacjach handlowych”. Wkrótce Zygmunt zmienił branżę handlową, ze spożywczej na bławatną i założył firmę handlującą krawatami pod szyldem „Krawat Polski” która nabrała ogólnopolskiego rozmachu z wieloma regionalnymi przedstawicielami.



Kiedy Niemcy weszli do Łodzi w 1939 szybko znaleźli w aktach, że ojciec Zygmunta Krauzego był Niemcem. Właściwe organa odzysku ludzi pochodzenia niemieckiego udały się do Zygmunta z ofertą zapisania go na tak zwana Volkslistę.
Zaskoczonemu Zygmuntowi Niemcy wyjaśnili, że na takiej liście znajdują się osoby pochodzenia niemieckiego urodzone poza granicami Wielkiej Niemieckiej Rzeszy
Takim osobom, zwanym Volksdeutsche przysługują lepsze kartki żywnościowe jak i obowiązek walczenia z wrogami Reichu w ramach Wermachtu, Krigsmarine czy Luftwafe.
Co prawda lepsze kartki żywnościowe mi odpowiadały, ale do umierania za Hitlera nie było mi spieszno, opowiadał wujek Krauze, dlatego im powiedziałem, że czuję się Niemcem Pierwszej, klasy a nie jakąś popłuczyną, jak Volksdeutsche.  
Niestety Volksdeutsche nie byli równi innym Niemcom, urodzonym w granicach Wielkiej Rzeszy, którzy nazywają się Reichsdeutsche i którzy są Niemcami pierwszej klasy.
Niestety matka Zygmunta była Polką i Zygmuntowi zaszczytny tytuł Reichsdeutsche nie przysługiwał. Przestano go wiec nękać do czasu, kiedy się potknął o ten feralny kradziony drut, który go zaprowadził do obozu koncentracyjnego w Mauthausen.
.
 Czy wuj działał w partyzantce?
Nic podobnego. Ja nigdy do polityki się nie mieszałem. Do Mauthausen wysłano mnie za ten właśnie drut.
Otóż w czasie okupacji w Częstochowie prowadziłem fabryczkę produkującą gwoździe, na które było duże zapotrzebowanie na polskiej wsi. Niestety nie mogłem kupić drutu, z którego gwoździe się robi. Drut był ściśle rozdzielany na potrzeby niemieckiej armii. Na szczęście albo nieszczęście poznałem jednego Niemca, oficera, który mi umożliwił dostęp do wojskowego drutu. On kradł ten drut a ja z niego robiłem gwoździe. Niestety Niemiec nie był ostrożny i go nakryli. Jego wysłano na Front Wschodni gdzie go Ruscy zaciukali a mnie Niemcy wysłali do Mauthausen, gdzie o mało, co bym umarł z głodu. Kiedy obóz wyzwalali Amerykanie leżałem, razem ze swym młodszym kuzynem  na sosie 70-ciu trupów przeznaczonych do spalenia. Uratował go fakt że go ostrzono, że musi jeść bardzo mało i bardzo wolno aby odzyskać siły Jego kuzyn nie  przestrzegał tej reguły, nażarł się do syta i umarł w obozie już po jego wyzwoleniu.

Karuze miał mizerne wykształcenie, które chyba ograniczało się do czterech klas szkoły powszechnej, co wynika z jedynego listu, jaki do mnie przed śmiercią napisał na adres w USA. List ten ma 6 stron i brakuje mu interpunkcji. Wuja Krauze wylano podobno ze szkoły z powodu handlu papierosami, ale mnie mówił, że chodziło o wódkę. Musiał z czegoś swoją rodzinę utrzymać po śmierci rodziców.  Pisać go nauczono, ale o interpunkcji zapomniano. Przypuszczam, że ja byłem jedynym człowiekiem z akademickim wykształceniem, na dodatek „naukowcem” z Uniwersytetu w Uppsali, któremu chciał zaimponować swym rozmachem i koneksjami. W swym garażu przy ulicy Olimpijskiej 39 miął dwa samochody, jeden  Mercedes 220 o kolorze perłowym, który odkupił od biskupa Klepacza z Łodzi i drugi Chevrolet Impalla z imponującymi oskrzydlonymi błotnikami. Biskup Klepacz otrzymał Mercedesa jak dar od swych byłych parafian z Chicago, ale jego splendor zbyt rzucał się w oczy, aby mógł go używać w okresie siermiężnego socjalizmu towarzysza Gomółki. Chevrolet Impalla wuj sprowadził sobie bezpośrednio z Ameryki poprzez znajomych marynarzy z polskich linii oceanicznych. Otóż Wuj zaproponował nam ( mnie i Zofii) bankiet w wytwornym jak na owe czasy hotelu Orbisu o nazwie „Grand” w Warszawie przy ul. Kruczej.
Do hotelu udaliśmy się jego Impallą i zaraz przy podjeździe kłaniającemu się w pas portierowi wuj Krauze wręczył banknot 500zl jako napiwek. Następne 500zl przypadło dyrektorowi restauracji. Zdziwiony taką rozrzutnością, zapytałem się wuja, jaki jest cel w takim szastaniu pieniędzmi w czasie, kiedy moja pensja asystenta na Politechnice wynosiła 2000 zl. Wuj spojrzał na mnie pobłażliwie i wyjaśnił; To nie jest napiwek, to jest inwestycja w przyszłość i najbliższą teraźniejszość. Ludzie w kłopotach z władzami, popełniają zasadniczy błąd dając urzędnikom łapówki. W takich sytuacjach dawanie łapówki jest już wysoce spóźnione. Łapówki daje się wtedy, kiedy nie ma się kłopotów z władzami. Jeśli chodzi o tą restaurację, to wiadomo, że na sali są założone mikrofony do podsłuchu rozmów gości. Kierownik restauracji posadzi nas tam, gdzie podsłuchów nie ma albo gdzie mikrofon jest uszkodzony. Będziemy mogli sobie spokojnie na komunę narzekać.
Innego razu, późnym wieczorem smagany jesiennym deszczem udałem się do wujka willi na ulicy Olimpijskiej aby przenocować. Następnego dnia miałem mieć spotkanie w tak zwanym KNIT-cie ( Komitecie Nauki i Techniki) z vice premierem Adamem Szyrem, jednym z szajki komunistów z grupy Wandy Wasilewskiej w ZSSR ( t.zw. Związku Patriotów Polskich) do którego naiwnie napisałem list krytykujący system gospodarczy PRL-u,  Jak sobie przypominam wujek Krauze ostrzegał mnie przed wizytą u vice-premiera Szyra, wzmiankując, że przed wizytą winem się ubrać w ciepłe kalesony, gdyż z tej wizyty vice-premier może skierować mnie wprost do więzienia. Prawie tak się stało, a moje przestępstwo kwalifikowało się, jako „obraza majestatu”. Do więzienie mnie jednak nie skierowano, ale rozmowa mnie przekonała, że wiać powinienem z PRL-u jak najszybciej, gdyż miecz Damoklesa, czyli UB, wisi nad moją głową.  Przed wizytą u vice-premiera, kiedy zapukałem do drzwi wili wuja Krauze, przy stole w jego kuchni siedział milicjant. Przeraziłem się okropnie przypuszczając, że czeka na mnie z nakazem aresztu. Byłem świadomy, że mój telefon jest na podsłuchu i  w UB wiedziano gdzie zamierzam się zatrzymać w Warszawie. Służba Bezpieczeństwa UB było niezwykle podejrzliwa w stosunku do mnie, gdyż nie mogli pojąć, w jaki sposób otrzymałem ciekawą pracę na Uniwersytecie w Uppsali a najbardziej ich dziwiło, że taką pracę porzuciłem, aby wrócić do PRL-u. Chyba myśleli, że albo jestem nasłanym szpiegiem, albo umysłowo chorym. UB-owcy nie brali pod uwagę, obfitego biustu mej dziewczyny, Zofii, który to biust, przebijał wszystkie inne wartości obywatelskie i anty-komunistyczne, łącznie z osobistą wolnością.
Dyskretnie odwołałem wuja do przedpokoju z zapytaniem, co tu u niego robi milicjant.
Wuj mnie uspokoił, że to dzielnicowy milicjant, z którym on właśnie regularnie pije wódkę. Wuj mi wytłumaczył, że to jest jego dawny zwyczaj datujący się od czasów przedwojennych, poprzez całą wojnę i okupację i teraz, dla zachowania tradycji narodowej kontynuuje ten zwyczaj w komunie. Bez milicjanta, a kiedyś policjanta, nie mam apetytu na wódkę. Aby wypić muszę mieć za kompana policjanta. Fakt, że się teraz czasy zmieniły i policjantów przechrzczono na milicjantów, nie może zmienić moich wieloletnich przyzwyczajeń towarzyskich.
Poza tym, te właśnie stosunki towarzyskie uchroniły mnie wielekroć od wiezienia, gdyż zawsze wiedziałem ( od policjanta, czy milicjanta), kiedy należy się spodziewać kontroli celnej, skarbowej czy kryminalnej. Jak wiadomo będąc biznesmenem w tamtych trudnych czasach wymagało balansowania na skraju prawnej poprawności, szczególnie, jeśli chodziło o reglamentowane towary nie dostępne dla tak zwanych prywaciarzy albo „inicjatywny prywatnej”.
Kiedyś pod wrażeniem wuja „bogactwa”, zapytałem go bezpośrednio o początku jego majątku, kiedy na poły umierający i zagłodzony wrócił do Lodzi z obozy Mauthausen.
Odpowiedział lakonicznie. Dorobiłem się na czerwonych krawatach. Otóż, kiedy w roku 1948 Polska Partia Robotnicza i PPS (Polska Partia Socjalistyczna) się „zlewały” w nowa partie PZPR, okoliczność ta wymagała dostawy kilku milionów czerwonych krawatów.
Przodujący przemysł państwowy nie mógł podołać społecznemu zapotrzebowaniu i dlatego Zygmunt Krauze złożył ofertę, że takie krawaty wyprodukuje pod warunkiem, że dostanie przydział na bawełniane sukno konieczne dla ich wykonania. Komuniści będąc jak wiadomo ludźmi praktycznymi zadbali o to, aby wuj otrzymał odpowiednio dużą dostawę sukna na wymienione krawaty. Zamówienie zostało wykonane przed „zlaniem” się dwu partii i kilka milionów członków nowej partii i im pokrewnych organizacji młodzieżowych mogło defilować z czerwoną pętlą pod broda. A skąd te pieniądze? Czy wujowi sowicie zapłacono za jego znój, trud i poświecenie dla sprawy socjalizmu? Bynajmniej, odpowiedział wuj. Ty młody człowieku nie zdajesz sobie spawy ile materiału potrzeba, aby uszyć z niego czerwony krawat. Kolor jest czynnikiem decydującym. Uszycie czerwonego krawata wymaga od pięciu do dziesięciu razy więcej materiału, niż uszycie krawatu o kolorze np. niebieskim. Z tych resztek materiału uszyliśmy setki, jeśli nie tysiące poszewek na poduszki i pierzyny, które rozeszły się jak woda po wsiach całej Polski.
Wuj Krauze przed przeniesieniem się do Warszawy w roku 1958 i zamieszkaniu w wili na ulicy Olimpijskiej 39, mieszkał w Lodzi na ul. Głównej 9 m13. Tam tez w latach 1950-tych prowadził działalność handlowo - przemysłową w branży bławatnej. Była to działalność na dużą skalę, ale bez setek szwaczek pochylonych nad maszynami Singera w fabryce Zygmunta Krauze. W jego mieszkaniu przy ul. Głównej 9 m, 13, które było centrum dowodzenia jego przemysłu tekstylnego, pracowały jedynie dwie szwaczki.  Firma wuja była chyba legalnie zarejestrowana, ale zakres jej działalności wykraczał poza licencję drobnego rzemieślnika, jaką mu przydzielono. W istocie była to duża firma zatrudniająca dziesiątki szwaczek w systemie chałupniczym. Mieszkanie na Głównej 9 było centralą, do której przywożono gotowe produkty i rozdzielano materiał. Ponieważ materiał bławatny był ściśle reglamentowany, jego dostawy wymagały „współpracy” z szeregiem pracowników miejscowych dużych fabryk przemysłu tekstylnego, z których Łodź zawsze słynęła. Większość tych materiałów była podejrzanego pochodzenia, czyli po prostu kradziona. Wścibscy milicjanci i rewidenci skarbowi, którzy nie zostali odpowiednio wynagrodzeni, czyhali na okazję przyłapania większej partii materiału lub produktów opuszczających to mieszkanie. Aby się zabezpieczyć, wuj podobno zatrudnił, jako jedną ze szwaczek żonę pułkownika Polskiej Armii Ludowej, który wedle wuja był w rzeczywistości Rosjaninem oddelegowanym do nadzoru ideologicznego na Polską Zaprzyjaźnioną Armią Ludową. Kiedy wujowi donoszono, że na dole kamienicy kręcą się podejrzani osobnicy wyglądający na milicjantów, żona pułkownika dzwoniła do swego męża, który przyjeżdżał wojskowym samochodem (chyba nie czołgiem) do którego ładowano trefny towar. Milicjanci byli bezsilni i mieszkanie zostało opróżnione z materiałów podejrzanego pochodzenia, przed spodziewaną rewizją.

Wuju, ja słyszałem, że wuj także działał w branży ogrodniczej, a raczej poprawnie zwanej w PRL-u „badylarskiej”. Tak, zgadza się. Moje kwieciarnia w Łodzi na Stokach,  słynie w całym Bloku Socjalistycznym jako dostawca najładniejszych czerwonych goździków.
Zbudowałem te szklarnie za pieniądze zarobione w branży bławatnej, kiedy szyłem jak już wspomniałem czerwone krawaty.
A jak ci chyba wiadomo czerwony goździk jest symbolem komunisty. Bez bukietu czerwonych goździków nie można powitać lądujących w Moskwie sekretarzy bratnich partii komunistycznych Europy Zachodniej, Chin czy Kuby. Bez czerwonych goździków nie można pochować umierających zasłużonych klasie robotniczej notabli. Goździki są tak nieodzowne jak gwoźdź do trumny Pierwszego Sekretarza KPZR (Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego). Niestety socjalistyczne przedsiębiorstwa rolne, czy to PGR-y czy Radzieckie Kołchozy nie są wstanie takich goździków wyhodować. Więdną one w oczach i kolor jakiś nie taki, a zapach ich jeszcze gorszy. Nasze goździki z dzielnicy Stoki w Łodzi bija na głowę goździki socjalistyczne pod każdym względem, kolorystycznym, zapachowym i długowieczności. W związku z powyższym każdego tygodnia wysyłamy samolotem bukiety naszych goździków do Moskwy, gdzie spełniają ważną role w utrwalaniu pokoju i przyjaźni miedzy socjalistycznymi narodami. Towarzysze Radzieccy zapewniają mnie, że włos mi z głowy nie spadnie z powodów podatkowych, gdyż jedność obozu socjalistycznego na tym właśnie włosie się trzyma.
Wiele lat później, żyjąc już w Stanach Zjednoczonych dostałem długi list pisany ręcznie na kiku stronach papieru. Ciekawym był fakt, że list nie miał na całej swej długości, ani jednej kropki ani jednego przecinka. Wuj pisał go z Austrii, do której właśnie przybył Mercedesem biskupa Klepacza gdzie wynajął, na lat 15, od austriackiego kościoła zdemolowany zamek w miejscowości Kemmelbach, 100 km od Wiednia, z kaplicą na 230 miejsc siedzących. Zapraszał, aby go odwiedzić, gdyż właśnie zasadził 2500 doniczek storczyków i będzie je sprzedawał w następnym roku. Niestety nie miałem okazji go odwiedzić, gdyż wujowi się zmarło w roku 1974 czy 1945.
Jan Czekajewski (wyjątek z książki autora, „Do sukcesu pod wiatr”)


 
/* Google Analytics Script */