Saturday, September 22, 2018



Jan Czekajewski
Podróże Kształcą
Johnek, Podróże kształcą powiedziała po amerykańsku moja amerykańska żona.    A dokąd to mamy podróżować, bo w bliskich krajach już żeśmy byli a do dalekich, zamorskich jak Australia lub Antarktyka zdrowie nam nie zezwala z uwagi na zmianę czasu. Dla zachęty żona delikatnie podkreśliła mój podeszły wiek i zmurszały kręgosłup i dodała finansową opinię, że szmalu, czy szmalcu do grobu nie zabiorę.  Aby uniknąć konfliktów rodzinnych powierzyłem jej wybór celów naszej podróży, na które wypadły podróż do Anglii na trans-Atlantyku QM2 , wizyta w Anglii i we Warszawie oraz przepłyniecie na statku francuskim wzdłuż wybrzeży Chorwacji i Montenegro.  Moj argument, że już tam żeśmy już byli, a na statku QM2 chyba raz dziesiąty,  w Anglii także z żoną i bez żony,  wiele razy, a w Dubrowniku jeszcze za świętej pamięci Józefa Broz Tito  też, nie zmienił  planów mojej żony.  Może zobaczysz coś czegoś uprzednio nie widział, a może twoja pamięć już szwankuje i nie będziesz pamiętał wrażeń uprzednich? Wszystko wyda ci się jak nowe i inne, argumentowała ma legalna w świetle prawa cywilnego, małżonka.
Podróż do Anglii na QM2 przypomniała mój pierwszy wyjazd do Anglii w roku 1958, kiedy to jako student wyjechałem z grupą kolegów w celu zbierania kartofli na farmie  w hrabstwie Lincolnshire.  Związało się to z obiadem przy tym samym stole w restauracji na transatlantyku, gdzie siedzieliśmy z małżeństwem bogatych angielskich farmerów, właśnie z hrabstwa Lincolnshire. Nawiasem mówiąc mój współbiesiadnik, kartofli już nie siał i nie zbierał, natomiast wynajmuje grunty orne i siewne w innych krajach, zwykle cieplejszych niż Anglia, gdzie sieje  i zbiera szczypiorek i inne włoszczyzny. Żona jego natomiast jeździła konno w drużynie olimpijskiej, razem z księżną Anną z dworku królewskiego, dopóki nie złamała kolana spadając z konia, prawdopodobnie w pogoni za lisem. Wspominam o tych, że do wyższych zostaliśmy dopuszczeni, szturchając się łokciami z anielską nową arystokracją za cenę kilkanaście tysięcy dolarów (od osoby, nie od kilograma).  Cofając się lat 60, pragnę wyjaśnić, że moje pierwsze zaproszenie do Anglii, było od polskiego, emigracyjnego zrzeszenia studentów w Anglii, które załatwił mój kolega Reniek w czasie odwiedzin u wujka w Londynie, byłego żołnierza Armii Andersa. Oryginalnie mieliśmy zbierać truskawki, ale przez złośliwość PRL-owskiego urzędu paszportowego, otrzymaliśmy paszporty dopiero we wrześniu, kiedy jedynie kartofle zostały do zbierania. Zakwaterowanie na farmie było w byłych barakach lotniczych z czasów wojny ze szklanym dachem, który przeciekał. W jednym pomieszczeniu były prycze do spania dla 60ciu osób różnych narodowości. Spaliśmy pod brudnymi kocami.  Kartofle mieliśmy zbierać za traktorem/koparką, który narzucał tempo pracy.  Okazało się, że traktor kopał kartofle szybciej niż żeśmy je zbierali i w rzeczywistości traktor/koparka, ku uciesze kierowcy popychała z  nas tylu. Na traktorze siedział Jugosłowianin, który z uwagi na znajomość języka angielskiego miał stanowisko „ekonoma”. Siedział sobie na traktorze i słuchał piosenki z radia, zaczynającej się od włoskich słów „Volare, Ho!  Ho!, Cantare Ho! Ho!, której melodia powoduje, nawet dzisiaj, bóle w mym sparciałym kręgosłupie.  Po 8 godzinach zbierania ziemniaków, za moich czasów kartofli,  będąc zgiętym w pół nie mogłem się wyprostować. Następnego dnia nie mogłem wstać z pryczy. Zacząłem się obawiać, że moje krytyczne do PRL przekonanie może upaść i po powrocie do PRL-u zapisze się do PZPR-u, jako bezrolny chłop eksploatowany przez angielskiego obszarnika. Postanowiłem, więc zdezerterować i udać się do Londynu czując się bogatym, gdyż przed wyjazdem z Polski kupiłem od znajomego pracownika Politechniki Wrocławskiej, Pana Januszkiewicza, skoczka spadochronowego z czasów wojny, którego Anglicy zaopatrzyli w angielski funty na drobne wydatki.  Wtedy 10 funtów to była duża suma, prawdopodobnie odpowiadająca sumie 500 dolarów w dzisiejszych czasach. Moja dezercja z farmy spotkała się z krytyką moich polskich kolegów, że hańbię imię Polski i Polaków bojąc się ciężkiej pracy. Najbardziej atakował mnie kolega Leszek Szlachcic, który kilka lat później już, jako partyjny dyrektor, a później prywatny przedsiębiorca, spędził kilka lat w więzieniu na początek komunistycznym, a później już „demokratycznym” po odzyskaniu niepodległości. Wygląda na to, że odnośne polskie władze nie wzięły pod uwagę Leszka patriotycznych przekonań i denerwowało ich jego nagle zdobyte bogactwo.   Leszek w nowej kapitalistycznej Polsce dorobił się dużych pieniędzy, które mu na początku zabrano, ale w końcu oddano, niestety na krótko przed śmiercią. Czy Leszek zabrał te pieniądze do grobu, nie sprawdzałem, bo w Polsce mnie wtedy nie było?   Co do tych 10 funtów, jakie miałem, jako żelazne zabezpieczenie, to okazały się one fałszywe. Na szczęście bank w Londynie potwierdził to zaświadczeniem, które po powrocie do PRL-u przestawiłem Panu Januszkiewiczowi. Przypuszczam, ze Pan Januszkiewicz dostał od Anglików fałszywe funty, o czym nie wiedział. Moj pobyt w Londynie musiałem skrócić do dwu tygodni i sfinansowałem go przez sprzedaż pierwszego polskiego odbiornika przenośnego o nazwie „Szarotka”.  Za kilka funtów, jakie mi zostały po sprzedaży „Szarotki”, kupiłem kilka kilogramów używanych i nieco przepoconych sukien balowych na londyńskim „pchlim targu” czy innej instytucji dobroczynności, które zabrałem do Polski.  Po powrocie do PRL-u suknie te robiły furorę wśród polskich pan z „wyższych PRL-owskich sfer” i koszty wyjazdu do kopania kartofli w Anglii zwróciły mi się dziesięciokrotnie. O zapisaniu się do PZPR zapomniałem i postawiłem na kapitalizm, który dzisiaj, 60 lat później zezwala mi na bratanie się na transatlantyku QM2 z obszarnikami, którzy kiedyś mnie wykorzystywali.
Natomiast angielskiemu farmerowi z Lincolnshire  powiedziałem, że teraz wybieram się do Anglii aby podać do sądu farmera u którego zbierałem kartofle o milionowe odszkodowanie za uszkodzony kiedyś  kręgosłup. Być może, że farmer przy moim stoliku na QM2 był wnuczkiem właściciela farmy, na której jeden dzień pracowałem, bo wcale się z mego komentarza i planu nie śmiał. Może niemiał poczucia humoru?

Warszawo cudna Warszawo.....
Po krótkim pobycie w Anglii polecieliśmy do Warszawy, aby spotkać się tam z tak zwaną „frakcją warszawską” kolegów, którzy pracowali po studiach w Warszawie. Jechałem także z powodów kulinarnych, jako że zatęskniłem za polskim żurkiem i botwinką. Co do kolegów to miałem pewne obawy, że mnie pobiją z uwagi na moje anty- EU, przekonania, ale obawy okazały się płonne, jako, że jedyny silny w swych przekonaniach kolega był właśnie „ służbowo” w Brukseli, więc czułem się bezpieczny. Inni koledzy przebaczyli mi, kiedy im wytłumaczyłem, że moje polityczne przekonania zmieniają się w zależności od pory roku, a także, że kocham Chińczyków, bo ode mnie kupują, a nienawidzę Putina, bo nic nie kupuje. Natomiast denerwuje mnie jego tężyzna fizyczna.  Na początek zainstalowaliśmy się w renomowanym Hotelu Bristol na Krakowskim Przedmieściu z podobnie renomowaną restauracją super klasy o podejrzanej nazwie „Marconi”. Marconi o ile mi wiadomo, był wynalazcą radia, ale chyba w Warszawie nigdy nie był i nie słyszałem, aby był smakoszem polskich potraw.  Zamówiliśmy dwie pieczone kaczki i chłodnik litewski. Kaczki nie dały się pokroić wiec zostały zwrócone do kuchni. Chłodnika litewskiego albo botwinki nie mieli. Obiad był przekleństwem, na jakie żeśmy nie zasłużyli. Następnego dnia udałem się do drugiego hotelu, po przeciwnej stronie ulicy, „Hotelu Europejskiego”, polecanego mi przez męża mej siostrzenicy, podobno słynnego z szerokiego wyboru różnych win w ilości 400. Tam przezornie obejrzałem jadłospis i zauważyłem, że ani żurku ani chłodnika, ani botwinki tam nie spostrzegłem. Był natomiast chłodnik z zielonych pomidorów, co w kuchni polskiej jest potrawa nieznaną.  Okazało się, że naczelny kucharz jest z importu i pochodzi z Hiszpanii.  On o żurku lub botwince nie słyszał i chyba nie mówi po polsku W obydwu hotelach zaleciłem zatrudnić gospodynię z okolic Białegostoku, która zna się na gotowaniu żurku i botwinki i zatrudnić ją, jako kulinarną konsultantkę. Jeśli nie znajdą Polki to Ukrainka też wystarczy i jak wszystkim wiadomo, będzie tańsza.  Następnego dnia dostałem w tajemnicy od portiera w Hotelu Bristol „ tajną” listę jadłodajni warszawskich, gdzie można dobrze zjeść botwinkę i żurek za pół ceny. Tam żeśmy się udali i następnego dnia z pełnym brzuchem polskich specjałów opuściliśmy Warszawę w drodze do Wenecji i dalej niewielkim statkiem pod banderą francuską po Morzu Adriatyckim wzdłuż wybrzeża Chorwacji i Montenegro.   Między wieloma interesującymi miasteczkami w Chorwacji jedna miejscowość zapadła głęboko w mej pamięci. Był to Dubrownik, który odwiedziłem 40 lat temu.
Antyczna Przygoda w Dubrowniku
 To miasto dobrze pamiętam z czasów lat 70-tych, kiedy to odwiedziłem go pierwszy raz z okazji wystawy sprzętu medycznego w Zagrzebiu. Znudzony brakiem zainteresowania i słabą frekwencją na wystawie, udałem się do Dubrownika znanego z średniowiecznych zabytków i intersującego turystycznie.  Był to rok 1977 i będąc na miejscu postanowiłem odwiedzić wyspę Brioni, miejsce letniej rezydencji prezydenta ówczesnej Jugosławii, Józefa Broz Tito. Postanowiłem tam popłynąć licząc na jakimś przybrzeżny prom z Dubrownika. W Dubrowniku zatrzymałem się w Hotelu Hilton, a pożyczony samochód, Volkswagen, zostawiłem w porcie licząc, że cała podróż zabierze tylko kilka godzin.  Na molu stał jakiś statek, którego nazwa zaczynała się na literę „B..” a kończyła się na literę „...i”. Reszta słowa była przysłonięta przez komin innego statku. Okazało się, że statek ten odpływa za 5 minut, wiec nie namyślając się długo kupiłem bilet i wsiadłem na pokład. Statek odbił od mola i znalazł się na pełnym morzu i żadnej wyspy nie zauważyłem. Zauważyłem natomiast, że na statku było pełno Jugosłowian z wielkimi torbami wypchanymi butami. Wyraźnie płynęli gdzieś w celach handlowych. Na pytanie, kiedy dobijemy do Brioni?  Powiedzieli mi, że statek ten płynie do Bari, we Włoszech, nie do Brioni, które to miasto znajduje się dokładnie po drugiej stronie Adriatyku. Zapytałem wiec oficera na statku, kiedy będziemy wracać z Bari do Dubrownika. Za dwa tygodnie, powiedział, jako że statek z Bari popłynie do kilku innych portów we Włoszech zaczem wróci do Dubrownika. Jedyna droga powrotna będzie drogą lotniczą, ale nie do Dubrownika tylko do Rzymu, z Rzymu do Belgradu i z Belgradu do Zagrzebia i w końcu do Dubrownika. Po trzech dniach i wielu przesiadkach znalazłem się s powrotem w Dubrowniku i ze zdziwieniem stwierdziłem, że mój pożyczony samochód stal w tym samym miejscu. Także z hotelu mojej walizki nie wyrzucono. Wspomnienia z przed lat 40 mnie zarówno mnie cieszą jak i smucą. Czyżby to zjawisko związane z wiekiem, kiedy się pamięta dzieciństwo a nie pamięta, co się jadło na śniadanie? No, ale mogło być gorzej.
Jedyną naukę, jaka wyniosłem wtedy z mej pierwszej podróży do Dubrownika, to przekonanie, że pierwsza litera, nawet duża, nie świadczy, że całe słowo znaczy Brioni. Może być Bari, albo Brooklyn lub Berdyczów.
Jan Czekajewski
1 wrzesień 2018r



 
/* Google Analytics Script */