Saturday, September 22, 2018

Wujek Krause-Enterpreneur



Jan Czekajewski
Wujek Krauze-Entrepreneur

Tak się jakoś składa, że niektórzy ludzie, których się w życiu okazyjnie spotyka zostawiają trwały ślad w pamięci. Tak się to ma w wypadku Zygmunta Karauze (proszę nie mylić z polskim miliarderem lat 2000 o tym samym nazwisku). Wujka Krauze  spotkałem pierwszy raz w roku 1961. Koligacja rodzinna odnosiła się nie do mnie, ale do mej dziewczyny, Zofii, dla której Zygmunt Krauze był oczywistym i rodzinnie potwierdzonym wujem, czyli bratem matki Zofii.
W czasie mych wyjazdów i powrotów ze Szwecji do Polski i odwrotnie, które miały miejsce w latach 1961-62 i 1963-65, odwiedzając Warszawę zatrzymywałem się w jego willi na ul. Olimpijskiej 39, na Mokotowie. Wtedy to Zygmunt Krauze opowiadał mi o swym niezwykle ciekawym życiu, człowieka, który z powodu wrodzonej inteligencji pokonał wiele trudności, wychował pięcioro przygarniętych dzieci i w niezwykle trudnych warunkach dorobił się pokaźnego, jak na ówczesne komunistyczne czasy majątku.
Wujek Krauze miał dobrą ocenę swych braków i zalet. Powiadał: ”Ja nie mam wykształcenia i sam nie jestem ekspertem w żadnej dziedzinie. Mam natomiast talent, który polega na zdolności znajdowania ludzi, którzy maja wykształcenie i wiedzę i ja potrafię tymi ludźmi kierować”.
Wuj Krauze miał niezwykle trafna ocenę sytuacji i dawał mnie, żółtodziobowi, życiowe rady, w postacie: „Pamiętaj, że milicja wie tylko tyle ile im sam powiesz”. Wujek zakładał, że każdy, wcześniej czy później będzie aresztowany i poddany przesłuchaniom. Zygmunt Krauze wiedział, co mówił, bo wedle jego własnego zeznania siedział w więzieniach siedem razy, ale się zastrzegał, że nigdy nie był sądownie skazany. Także podkreślał, że nigdy nie siedział z powodów politycznych tylko z powodu sprzeczności poglądów z kolejnymi rządami na funkcjonowanie systemu ekonomicznego. Czyli za nielegalny handel lub produkcję w strefie nie tyle szarej, co czarnej..
Zygmunt Krauze urodził się na początku lat 1900 w Mileszkach pod Łodzią. W czasie epidemii grypy tak zwanej „hiszpanką” w roku 1916 umarli obydwoje jego rodzice. Matka była Polką a ojciec Niemcem, urodzonym we Frankfurcie.  W Łodzi, na  Widzewie,  jego rodzice prowadzili sklep „ogólny” handlujący produktami żywnościowymi sprowadzanymi ze wsi. Zygmunt po śmierci rodziców w wieku lat 14 stał się nagle głową rodziny do której zaliczał się brat Antoni i siostry, Emilia i Maria.  Zygmunt przejął kierownictwo nad sklepem i jeździł po okolicznych wsiach skupując produkty żywnościowe dla swojego sklepu. Dwa lata później w czasie jednej z tych podroży w małym miasteczku Uniejów, koło Łodzi, spotkał swoją przyszłą żonę, Kazimierę, która tam prowadziła własny sklep. Kazimiera była od Zygmunta 16 lat starsza, co nie przeszkadzało, że Zygmunt zaproponował jej małżeństwo. Szczęśliwa para przeniosła się do Łodzi, gdzie Kazimiera doglądała interesu w czasie, kiedy Zygmunt jeździł po Polsce w „delegacjach handlowych”. Wkrótce Zygmunt zmienił branżę handlową, ze spożywczej na bławatną i założył firmę handlującą krawatami pod szyldem „Krawat Polski” która nabrała ogólnopolskiego rozmachu z wieloma regionalnymi przedstawicielami.



Kiedy Niemcy weszli do Łodzi w 1939 szybko znaleźli w aktach, że ojciec Zygmunta Krauzego był Niemcem. Właściwe organa odzysku ludzi pochodzenia niemieckiego udały się do Zygmunta z ofertą zapisania go na tak zwana Volkslistę.
Zaskoczonemu Zygmuntowi Niemcy wyjaśnili, że na takiej liście znajdują się osoby pochodzenia niemieckiego urodzone poza granicami Wielkiej Niemieckiej Rzeszy
Takim osobom, zwanym Volksdeutsche przysługują lepsze kartki żywnościowe jak i obowiązek walczenia z wrogami Reichu w ramach Wermachtu, Krigsmarine czy Luftwafe.
Co prawda lepsze kartki żywnościowe mi odpowiadały, ale do umierania za Hitlera nie było mi spieszno, opowiadał wujek Krauze, dlatego im powiedziałem, że czuję się Niemcem Pierwszej, klasy a nie jakąś popłuczyną, jak Volksdeutsche.  
Niestety Volksdeutsche nie byli równi innym Niemcom, urodzonym w granicach Wielkiej Rzeszy, którzy nazywają się Reichsdeutsche i którzy są Niemcami pierwszej klasy.
Niestety matka Zygmunta była Polką i Zygmuntowi zaszczytny tytuł Reichsdeutsche nie przysługiwał. Przestano go wiec nękać do czasu, kiedy się potknął o ten feralny kradziony drut, który go zaprowadził do obozu koncentracyjnego w Mauthausen.
.
 Czy wuj działał w partyzantce?
Nic podobnego. Ja nigdy do polityki się nie mieszałem. Do Mauthausen wysłano mnie za ten właśnie drut.
Otóż w czasie okupacji w Częstochowie prowadziłem fabryczkę produkującą gwoździe, na które było duże zapotrzebowanie na polskiej wsi. Niestety nie mogłem kupić drutu, z którego gwoździe się robi. Drut był ściśle rozdzielany na potrzeby niemieckiej armii. Na szczęście albo nieszczęście poznałem jednego Niemca, oficera, który mi umożliwił dostęp do wojskowego drutu. On kradł ten drut a ja z niego robiłem gwoździe. Niestety Niemiec nie był ostrożny i go nakryli. Jego wysłano na Front Wschodni gdzie go Ruscy zaciukali a mnie Niemcy wysłali do Mauthausen, gdzie o mało, co bym umarł z głodu. Kiedy obóz wyzwalali Amerykanie leżałem, razem ze swym młodszym kuzynem  na sosie 70-ciu trupów przeznaczonych do spalenia. Uratował go fakt że go ostrzono, że musi jeść bardzo mało i bardzo wolno aby odzyskać siły Jego kuzyn nie  przestrzegał tej reguły, nażarł się do syta i umarł w obozie już po jego wyzwoleniu.

Karuze miał mizerne wykształcenie, które chyba ograniczało się do czterech klas szkoły powszechnej, co wynika z jedynego listu, jaki do mnie przed śmiercią napisał na adres w USA. List ten ma 6 stron i brakuje mu interpunkcji. Wuja Krauze wylano podobno ze szkoły z powodu handlu papierosami, ale mnie mówił, że chodziło o wódkę. Musiał z czegoś swoją rodzinę utrzymać po śmierci rodziców.  Pisać go nauczono, ale o interpunkcji zapomniano. Przypuszczam, że ja byłem jedynym człowiekiem z akademickim wykształceniem, na dodatek „naukowcem” z Uniwersytetu w Uppsali, któremu chciał zaimponować swym rozmachem i koneksjami. W swym garażu przy ulicy Olimpijskiej 39 miął dwa samochody, jeden  Mercedes 220 o kolorze perłowym, który odkupił od biskupa Klepacza z Łodzi i drugi Chevrolet Impalla z imponującymi oskrzydlonymi błotnikami. Biskup Klepacz otrzymał Mercedesa jak dar od swych byłych parafian z Chicago, ale jego splendor zbyt rzucał się w oczy, aby mógł go używać w okresie siermiężnego socjalizmu towarzysza Gomółki. Chevrolet Impalla wuj sprowadził sobie bezpośrednio z Ameryki poprzez znajomych marynarzy z polskich linii oceanicznych. Otóż Wuj zaproponował nam ( mnie i Zofii) bankiet w wytwornym jak na owe czasy hotelu Orbisu o nazwie „Grand” w Warszawie przy ul. Kruczej.
Do hotelu udaliśmy się jego Impallą i zaraz przy podjeździe kłaniającemu się w pas portierowi wuj Krauze wręczył banknot 500zl jako napiwek. Następne 500zl przypadło dyrektorowi restauracji. Zdziwiony taką rozrzutnością, zapytałem się wuja, jaki jest cel w takim szastaniu pieniędzmi w czasie, kiedy moja pensja asystenta na Politechnice wynosiła 2000 zl. Wuj spojrzał na mnie pobłażliwie i wyjaśnił; To nie jest napiwek, to jest inwestycja w przyszłość i najbliższą teraźniejszość. Ludzie w kłopotach z władzami, popełniają zasadniczy błąd dając urzędnikom łapówki. W takich sytuacjach dawanie łapówki jest już wysoce spóźnione. Łapówki daje się wtedy, kiedy nie ma się kłopotów z władzami. Jeśli chodzi o tą restaurację, to wiadomo, że na sali są założone mikrofony do podsłuchu rozmów gości. Kierownik restauracji posadzi nas tam, gdzie podsłuchów nie ma albo gdzie mikrofon jest uszkodzony. Będziemy mogli sobie spokojnie na komunę narzekać.
Innego razu, późnym wieczorem smagany jesiennym deszczem udałem się do wujka willi na ulicy Olimpijskiej aby przenocować. Następnego dnia miałem mieć spotkanie w tak zwanym KNIT-cie ( Komitecie Nauki i Techniki) z vice premierem Adamem Szyrem, jednym z szajki komunistów z grupy Wandy Wasilewskiej w ZSSR ( t.zw. Związku Patriotów Polskich) do którego naiwnie napisałem list krytykujący system gospodarczy PRL-u,  Jak sobie przypominam wujek Krauze ostrzegał mnie przed wizytą u vice-premiera Szyra, wzmiankując, że przed wizytą winem się ubrać w ciepłe kalesony, gdyż z tej wizyty vice-premier może skierować mnie wprost do więzienia. Prawie tak się stało, a moje przestępstwo kwalifikowało się, jako „obraza majestatu”. Do więzienie mnie jednak nie skierowano, ale rozmowa mnie przekonała, że wiać powinienem z PRL-u jak najszybciej, gdyż miecz Damoklesa, czyli UB, wisi nad moją głową.  Przed wizytą u vice-premiera, kiedy zapukałem do drzwi wili wuja Krauze, przy stole w jego kuchni siedział milicjant. Przeraziłem się okropnie przypuszczając, że czeka na mnie z nakazem aresztu. Byłem świadomy, że mój telefon jest na podsłuchu i  w UB wiedziano gdzie zamierzam się zatrzymać w Warszawie. Służba Bezpieczeństwa UB było niezwykle podejrzliwa w stosunku do mnie, gdyż nie mogli pojąć, w jaki sposób otrzymałem ciekawą pracę na Uniwersytecie w Uppsali a najbardziej ich dziwiło, że taką pracę porzuciłem, aby wrócić do PRL-u. Chyba myśleli, że albo jestem nasłanym szpiegiem, albo umysłowo chorym. UB-owcy nie brali pod uwagę, obfitego biustu mej dziewczyny, Zofii, który to biust, przebijał wszystkie inne wartości obywatelskie i anty-komunistyczne, łącznie z osobistą wolnością.
Dyskretnie odwołałem wuja do przedpokoju z zapytaniem, co tu u niego robi milicjant.
Wuj mnie uspokoił, że to dzielnicowy milicjant, z którym on właśnie regularnie pije wódkę. Wuj mi wytłumaczył, że to jest jego dawny zwyczaj datujący się od czasów przedwojennych, poprzez całą wojnę i okupację i teraz, dla zachowania tradycji narodowej kontynuuje ten zwyczaj w komunie. Bez milicjanta, a kiedyś policjanta, nie mam apetytu na wódkę. Aby wypić muszę mieć za kompana policjanta. Fakt, że się teraz czasy zmieniły i policjantów przechrzczono na milicjantów, nie może zmienić moich wieloletnich przyzwyczajeń towarzyskich.
Poza tym, te właśnie stosunki towarzyskie uchroniły mnie wielekroć od wiezienia, gdyż zawsze wiedziałem ( od policjanta, czy milicjanta), kiedy należy się spodziewać kontroli celnej, skarbowej czy kryminalnej. Jak wiadomo będąc biznesmenem w tamtych trudnych czasach wymagało balansowania na skraju prawnej poprawności, szczególnie, jeśli chodziło o reglamentowane towary nie dostępne dla tak zwanych prywaciarzy albo „inicjatywny prywatnej”.
Kiedyś pod wrażeniem wuja „bogactwa”, zapytałem go bezpośrednio o początku jego majątku, kiedy na poły umierający i zagłodzony wrócił do Lodzi z obozy Mauthausen.
Odpowiedział lakonicznie. Dorobiłem się na czerwonych krawatach. Otóż, kiedy w roku 1948 Polska Partia Robotnicza i PPS (Polska Partia Socjalistyczna) się „zlewały” w nowa partie PZPR, okoliczność ta wymagała dostawy kilku milionów czerwonych krawatów.
Przodujący przemysł państwowy nie mógł podołać społecznemu zapotrzebowaniu i dlatego Zygmunt Krauze złożył ofertę, że takie krawaty wyprodukuje pod warunkiem, że dostanie przydział na bawełniane sukno konieczne dla ich wykonania. Komuniści będąc jak wiadomo ludźmi praktycznymi zadbali o to, aby wuj otrzymał odpowiednio dużą dostawę sukna na wymienione krawaty. Zamówienie zostało wykonane przed „zlaniem” się dwu partii i kilka milionów członków nowej partii i im pokrewnych organizacji młodzieżowych mogło defilować z czerwoną pętlą pod broda. A skąd te pieniądze? Czy wujowi sowicie zapłacono za jego znój, trud i poświecenie dla sprawy socjalizmu? Bynajmniej, odpowiedział wuj. Ty młody człowieku nie zdajesz sobie spawy ile materiału potrzeba, aby uszyć z niego czerwony krawat. Kolor jest czynnikiem decydującym. Uszycie czerwonego krawata wymaga od pięciu do dziesięciu razy więcej materiału, niż uszycie krawatu o kolorze np. niebieskim. Z tych resztek materiału uszyliśmy setki, jeśli nie tysiące poszewek na poduszki i pierzyny, które rozeszły się jak woda po wsiach całej Polski.
Wuj Krauze przed przeniesieniem się do Warszawy w roku 1958 i zamieszkaniu w wili na ulicy Olimpijskiej 39, mieszkał w Lodzi na ul. Głównej 9 m13. Tam tez w latach 1950-tych prowadził działalność handlowo - przemysłową w branży bławatnej. Była to działalność na dużą skalę, ale bez setek szwaczek pochylonych nad maszynami Singera w fabryce Zygmunta Krauze. W jego mieszkaniu przy ul. Głównej 9 m, 13, które było centrum dowodzenia jego przemysłu tekstylnego, pracowały jedynie dwie szwaczki.  Firma wuja była chyba legalnie zarejestrowana, ale zakres jej działalności wykraczał poza licencję drobnego rzemieślnika, jaką mu przydzielono. W istocie była to duża firma zatrudniająca dziesiątki szwaczek w systemie chałupniczym. Mieszkanie na Głównej 9 było centralą, do której przywożono gotowe produkty i rozdzielano materiał. Ponieważ materiał bławatny był ściśle reglamentowany, jego dostawy wymagały „współpracy” z szeregiem pracowników miejscowych dużych fabryk przemysłu tekstylnego, z których Łodź zawsze słynęła. Większość tych materiałów była podejrzanego pochodzenia, czyli po prostu kradziona. Wścibscy milicjanci i rewidenci skarbowi, którzy nie zostali odpowiednio wynagrodzeni, czyhali na okazję przyłapania większej partii materiału lub produktów opuszczających to mieszkanie. Aby się zabezpieczyć, wuj podobno zatrudnił, jako jedną ze szwaczek żonę pułkownika Polskiej Armii Ludowej, który wedle wuja był w rzeczywistości Rosjaninem oddelegowanym do nadzoru ideologicznego na Polską Zaprzyjaźnioną Armią Ludową. Kiedy wujowi donoszono, że na dole kamienicy kręcą się podejrzani osobnicy wyglądający na milicjantów, żona pułkownika dzwoniła do swego męża, który przyjeżdżał wojskowym samochodem (chyba nie czołgiem) do którego ładowano trefny towar. Milicjanci byli bezsilni i mieszkanie zostało opróżnione z materiałów podejrzanego pochodzenia, przed spodziewaną rewizją.

Wuju, ja słyszałem, że wuj także działał w branży ogrodniczej, a raczej poprawnie zwanej w PRL-u „badylarskiej”. Tak, zgadza się. Moje kwieciarnia w Łodzi na Stokach,  słynie w całym Bloku Socjalistycznym jako dostawca najładniejszych czerwonych goździków.
Zbudowałem te szklarnie za pieniądze zarobione w branży bławatnej, kiedy szyłem jak już wspomniałem czerwone krawaty.
A jak ci chyba wiadomo czerwony goździk jest symbolem komunisty. Bez bukietu czerwonych goździków nie można powitać lądujących w Moskwie sekretarzy bratnich partii komunistycznych Europy Zachodniej, Chin czy Kuby. Bez czerwonych goździków nie można pochować umierających zasłużonych klasie robotniczej notabli. Goździki są tak nieodzowne jak gwoźdź do trumny Pierwszego Sekretarza KPZR (Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego). Niestety socjalistyczne przedsiębiorstwa rolne, czy to PGR-y czy Radzieckie Kołchozy nie są wstanie takich goździków wyhodować. Więdną one w oczach i kolor jakiś nie taki, a zapach ich jeszcze gorszy. Nasze goździki z dzielnicy Stoki w Łodzi bija na głowę goździki socjalistyczne pod każdym względem, kolorystycznym, zapachowym i długowieczności. W związku z powyższym każdego tygodnia wysyłamy samolotem bukiety naszych goździków do Moskwy, gdzie spełniają ważną role w utrwalaniu pokoju i przyjaźni miedzy socjalistycznymi narodami. Towarzysze Radzieccy zapewniają mnie, że włos mi z głowy nie spadnie z powodów podatkowych, gdyż jedność obozu socjalistycznego na tym właśnie włosie się trzyma.
Wiele lat później, żyjąc już w Stanach Zjednoczonych dostałem długi list pisany ręcznie na kiku stronach papieru. Ciekawym był fakt, że list nie miał na całej swej długości, ani jednej kropki ani jednego przecinka. Wuj pisał go z Austrii, do której właśnie przybył Mercedesem biskupa Klepacza gdzie wynajął, na lat 15, od austriackiego kościoła zdemolowany zamek w miejscowości Kemmelbach, 100 km od Wiednia, z kaplicą na 230 miejsc siedzących. Zapraszał, aby go odwiedzić, gdyż właśnie zasadził 2500 doniczek storczyków i będzie je sprzedawał w następnym roku. Niestety nie miałem okazji go odwiedzić, gdyż wujowi się zmarło w roku 1974 czy 1945.
Jan Czekajewski (wyjątek z książki autora, „Do sukcesu pod wiatr”)




Jan Czekajewski
Podróże Kształcą
Johnek, Podróże kształcą powiedziała po amerykańsku moja amerykańska żona.    A dokąd to mamy podróżować, bo w bliskich krajach już żeśmy byli a do dalekich, zamorskich jak Australia lub Antarktyka zdrowie nam nie zezwala z uwagi na zmianę czasu. Dla zachęty żona delikatnie podkreśliła mój podeszły wiek i zmurszały kręgosłup i dodała finansową opinię, że szmalu, czy szmalcu do grobu nie zabiorę.  Aby uniknąć konfliktów rodzinnych powierzyłem jej wybór celów naszej podróży, na które wypadły podróż do Anglii na trans-Atlantyku QM2 , wizyta w Anglii i we Warszawie oraz przepłyniecie na statku francuskim wzdłuż wybrzeży Chorwacji i Montenegro.  Moj argument, że już tam żeśmy już byli, a na statku QM2 chyba raz dziesiąty,  w Anglii także z żoną i bez żony,  wiele razy, a w Dubrowniku jeszcze za świętej pamięci Józefa Broz Tito  też, nie zmienił  planów mojej żony.  Może zobaczysz coś czegoś uprzednio nie widział, a może twoja pamięć już szwankuje i nie będziesz pamiętał wrażeń uprzednich? Wszystko wyda ci się jak nowe i inne, argumentowała ma legalna w świetle prawa cywilnego, małżonka.
Podróż do Anglii na QM2 przypomniała mój pierwszy wyjazd do Anglii w roku 1958, kiedy to jako student wyjechałem z grupą kolegów w celu zbierania kartofli na farmie  w hrabstwie Lincolnshire.  Związało się to z obiadem przy tym samym stole w restauracji na transatlantyku, gdzie siedzieliśmy z małżeństwem bogatych angielskich farmerów, właśnie z hrabstwa Lincolnshire. Nawiasem mówiąc mój współbiesiadnik, kartofli już nie siał i nie zbierał, natomiast wynajmuje grunty orne i siewne w innych krajach, zwykle cieplejszych niż Anglia, gdzie sieje  i zbiera szczypiorek i inne włoszczyzny. Żona jego natomiast jeździła konno w drużynie olimpijskiej, razem z księżną Anną z dworku królewskiego, dopóki nie złamała kolana spadając z konia, prawdopodobnie w pogoni za lisem. Wspominam o tych, że do wyższych zostaliśmy dopuszczeni, szturchając się łokciami z anielską nową arystokracją za cenę kilkanaście tysięcy dolarów (od osoby, nie od kilograma).  Cofając się lat 60, pragnę wyjaśnić, że moje pierwsze zaproszenie do Anglii, było od polskiego, emigracyjnego zrzeszenia studentów w Anglii, które załatwił mój kolega Reniek w czasie odwiedzin u wujka w Londynie, byłego żołnierza Armii Andersa. Oryginalnie mieliśmy zbierać truskawki, ale przez złośliwość PRL-owskiego urzędu paszportowego, otrzymaliśmy paszporty dopiero we wrześniu, kiedy jedynie kartofle zostały do zbierania. Zakwaterowanie na farmie było w byłych barakach lotniczych z czasów wojny ze szklanym dachem, który przeciekał. W jednym pomieszczeniu były prycze do spania dla 60ciu osób różnych narodowości. Spaliśmy pod brudnymi kocami.  Kartofle mieliśmy zbierać za traktorem/koparką, który narzucał tempo pracy.  Okazało się, że traktor kopał kartofle szybciej niż żeśmy je zbierali i w rzeczywistości traktor/koparka, ku uciesze kierowcy popychała z  nas tylu. Na traktorze siedział Jugosłowianin, który z uwagi na znajomość języka angielskiego miał stanowisko „ekonoma”. Siedział sobie na traktorze i słuchał piosenki z radia, zaczynającej się od włoskich słów „Volare, Ho!  Ho!, Cantare Ho! Ho!, której melodia powoduje, nawet dzisiaj, bóle w mym sparciałym kręgosłupie.  Po 8 godzinach zbierania ziemniaków, za moich czasów kartofli,  będąc zgiętym w pół nie mogłem się wyprostować. Następnego dnia nie mogłem wstać z pryczy. Zacząłem się obawiać, że moje krytyczne do PRL przekonanie może upaść i po powrocie do PRL-u zapisze się do PZPR-u, jako bezrolny chłop eksploatowany przez angielskiego obszarnika. Postanowiłem, więc zdezerterować i udać się do Londynu czując się bogatym, gdyż przed wyjazdem z Polski kupiłem od znajomego pracownika Politechniki Wrocławskiej, Pana Januszkiewicza, skoczka spadochronowego z czasów wojny, którego Anglicy zaopatrzyli w angielski funty na drobne wydatki.  Wtedy 10 funtów to była duża suma, prawdopodobnie odpowiadająca sumie 500 dolarów w dzisiejszych czasach. Moja dezercja z farmy spotkała się z krytyką moich polskich kolegów, że hańbię imię Polski i Polaków bojąc się ciężkiej pracy. Najbardziej atakował mnie kolega Leszek Szlachcic, który kilka lat później już, jako partyjny dyrektor, a później prywatny przedsiębiorca, spędził kilka lat w więzieniu na początek komunistycznym, a później już „demokratycznym” po odzyskaniu niepodległości. Wygląda na to, że odnośne polskie władze nie wzięły pod uwagę Leszka patriotycznych przekonań i denerwowało ich jego nagle zdobyte bogactwo.   Leszek w nowej kapitalistycznej Polsce dorobił się dużych pieniędzy, które mu na początku zabrano, ale w końcu oddano, niestety na krótko przed śmiercią. Czy Leszek zabrał te pieniądze do grobu, nie sprawdzałem, bo w Polsce mnie wtedy nie było?   Co do tych 10 funtów, jakie miałem, jako żelazne zabezpieczenie, to okazały się one fałszywe. Na szczęście bank w Londynie potwierdził to zaświadczeniem, które po powrocie do PRL-u przestawiłem Panu Januszkiewiczowi. Przypuszczam, ze Pan Januszkiewicz dostał od Anglików fałszywe funty, o czym nie wiedział. Moj pobyt w Londynie musiałem skrócić do dwu tygodni i sfinansowałem go przez sprzedaż pierwszego polskiego odbiornika przenośnego o nazwie „Szarotka”.  Za kilka funtów, jakie mi zostały po sprzedaży „Szarotki”, kupiłem kilka kilogramów używanych i nieco przepoconych sukien balowych na londyńskim „pchlim targu” czy innej instytucji dobroczynności, które zabrałem do Polski.  Po powrocie do PRL-u suknie te robiły furorę wśród polskich pan z „wyższych PRL-owskich sfer” i koszty wyjazdu do kopania kartofli w Anglii zwróciły mi się dziesięciokrotnie. O zapisaniu się do PZPR zapomniałem i postawiłem na kapitalizm, który dzisiaj, 60 lat później zezwala mi na bratanie się na transatlantyku QM2 z obszarnikami, którzy kiedyś mnie wykorzystywali.
Natomiast angielskiemu farmerowi z Lincolnshire  powiedziałem, że teraz wybieram się do Anglii aby podać do sądu farmera u którego zbierałem kartofle o milionowe odszkodowanie za uszkodzony kiedyś  kręgosłup. Być może, że farmer przy moim stoliku na QM2 był wnuczkiem właściciela farmy, na której jeden dzień pracowałem, bo wcale się z mego komentarza i planu nie śmiał. Może niemiał poczucia humoru?

Warszawo cudna Warszawo.....
Po krótkim pobycie w Anglii polecieliśmy do Warszawy, aby spotkać się tam z tak zwaną „frakcją warszawską” kolegów, którzy pracowali po studiach w Warszawie. Jechałem także z powodów kulinarnych, jako że zatęskniłem za polskim żurkiem i botwinką. Co do kolegów to miałem pewne obawy, że mnie pobiją z uwagi na moje anty- EU, przekonania, ale obawy okazały się płonne, jako, że jedyny silny w swych przekonaniach kolega był właśnie „ służbowo” w Brukseli, więc czułem się bezpieczny. Inni koledzy przebaczyli mi, kiedy im wytłumaczyłem, że moje polityczne przekonania zmieniają się w zależności od pory roku, a także, że kocham Chińczyków, bo ode mnie kupują, a nienawidzę Putina, bo nic nie kupuje. Natomiast denerwuje mnie jego tężyzna fizyczna.  Na początek zainstalowaliśmy się w renomowanym Hotelu Bristol na Krakowskim Przedmieściu z podobnie renomowaną restauracją super klasy o podejrzanej nazwie „Marconi”. Marconi o ile mi wiadomo, był wynalazcą radia, ale chyba w Warszawie nigdy nie był i nie słyszałem, aby był smakoszem polskich potraw.  Zamówiliśmy dwie pieczone kaczki i chłodnik litewski. Kaczki nie dały się pokroić wiec zostały zwrócone do kuchni. Chłodnika litewskiego albo botwinki nie mieli. Obiad był przekleństwem, na jakie żeśmy nie zasłużyli. Następnego dnia udałem się do drugiego hotelu, po przeciwnej stronie ulicy, „Hotelu Europejskiego”, polecanego mi przez męża mej siostrzenicy, podobno słynnego z szerokiego wyboru różnych win w ilości 400. Tam przezornie obejrzałem jadłospis i zauważyłem, że ani żurku ani chłodnika, ani botwinki tam nie spostrzegłem. Był natomiast chłodnik z zielonych pomidorów, co w kuchni polskiej jest potrawa nieznaną.  Okazało się, że naczelny kucharz jest z importu i pochodzi z Hiszpanii.  On o żurku lub botwince nie słyszał i chyba nie mówi po polsku W obydwu hotelach zaleciłem zatrudnić gospodynię z okolic Białegostoku, która zna się na gotowaniu żurku i botwinki i zatrudnić ją, jako kulinarną konsultantkę. Jeśli nie znajdą Polki to Ukrainka też wystarczy i jak wszystkim wiadomo, będzie tańsza.  Następnego dnia dostałem w tajemnicy od portiera w Hotelu Bristol „ tajną” listę jadłodajni warszawskich, gdzie można dobrze zjeść botwinkę i żurek za pół ceny. Tam żeśmy się udali i następnego dnia z pełnym brzuchem polskich specjałów opuściliśmy Warszawę w drodze do Wenecji i dalej niewielkim statkiem pod banderą francuską po Morzu Adriatyckim wzdłuż wybrzeża Chorwacji i Montenegro.   Między wieloma interesującymi miasteczkami w Chorwacji jedna miejscowość zapadła głęboko w mej pamięci. Był to Dubrownik, który odwiedziłem 40 lat temu.
Antyczna Przygoda w Dubrowniku
 To miasto dobrze pamiętam z czasów lat 70-tych, kiedy to odwiedziłem go pierwszy raz z okazji wystawy sprzętu medycznego w Zagrzebiu. Znudzony brakiem zainteresowania i słabą frekwencją na wystawie, udałem się do Dubrownika znanego z średniowiecznych zabytków i intersującego turystycznie.  Był to rok 1977 i będąc na miejscu postanowiłem odwiedzić wyspę Brioni, miejsce letniej rezydencji prezydenta ówczesnej Jugosławii, Józefa Broz Tito. Postanowiłem tam popłynąć licząc na jakimś przybrzeżny prom z Dubrownika. W Dubrowniku zatrzymałem się w Hotelu Hilton, a pożyczony samochód, Volkswagen, zostawiłem w porcie licząc, że cała podróż zabierze tylko kilka godzin.  Na molu stał jakiś statek, którego nazwa zaczynała się na literę „B..” a kończyła się na literę „...i”. Reszta słowa była przysłonięta przez komin innego statku. Okazało się, że statek ten odpływa za 5 minut, wiec nie namyślając się długo kupiłem bilet i wsiadłem na pokład. Statek odbił od mola i znalazł się na pełnym morzu i żadnej wyspy nie zauważyłem. Zauważyłem natomiast, że na statku było pełno Jugosłowian z wielkimi torbami wypchanymi butami. Wyraźnie płynęli gdzieś w celach handlowych. Na pytanie, kiedy dobijemy do Brioni?  Powiedzieli mi, że statek ten płynie do Bari, we Włoszech, nie do Brioni, które to miasto znajduje się dokładnie po drugiej stronie Adriatyku. Zapytałem wiec oficera na statku, kiedy będziemy wracać z Bari do Dubrownika. Za dwa tygodnie, powiedział, jako że statek z Bari popłynie do kilku innych portów we Włoszech zaczem wróci do Dubrownika. Jedyna droga powrotna będzie drogą lotniczą, ale nie do Dubrownika tylko do Rzymu, z Rzymu do Belgradu i z Belgradu do Zagrzebia i w końcu do Dubrownika. Po trzech dniach i wielu przesiadkach znalazłem się s powrotem w Dubrowniku i ze zdziwieniem stwierdziłem, że mój pożyczony samochód stal w tym samym miejscu. Także z hotelu mojej walizki nie wyrzucono. Wspomnienia z przed lat 40 mnie zarówno mnie cieszą jak i smucą. Czyżby to zjawisko związane z wiekiem, kiedy się pamięta dzieciństwo a nie pamięta, co się jadło na śniadanie? No, ale mogło być gorzej.
Jedyną naukę, jaka wyniosłem wtedy z mej pierwszej podróży do Dubrownika, to przekonanie, że pierwsza litera, nawet duża, nie świadczy, że całe słowo znaczy Brioni. Może być Bari, albo Brooklyn lub Berdyczów.
Jan Czekajewski
1 wrzesień 2018r



AGENT AMERYKAŃSKIEGO IMPERIALIZMU. 1954r

Był to rok Pański 1954. Politechnika Wrocławska została wyznaczona przez kogoś tam w Warszawie albo w Moskwie na środek kształcenia saperów. Fakt, że my z wydziału Łączności, z racji swego przyszłego zawodu, nadawalibyśmy się bardziej do łączności niż do saperów, nie był brany pod uwagę. Widocznie logika nie była przywilejem władz wojskowych. Chcąc nie chcąc, jako student Politechniki Wrocławskiej zostałem więc saperem. Po drugim roku studiów nasze „teoretyczne” przygotowanie saperskie wyniesione ze Studium Wojskowego mięliśmy potwierdzić na poligonie jednostki saperskiej, nad Wisłą, pod Włocławkiem, gdzie nasza kompania studencka została zakwaterowana w czasie wakacji. Jedzenie składało się z codziennej grochówki z wkładką słoniny, dla zapewnienia nam odpowiedniej ilości kalorii. Kalorie były nieodzowne saperowi, jako że saper miał za zadanie nosić niezwykle ciężkie belki stalowe, część składową członów mostu pontonowego. Belki modelu M36 o wadze 220 kilogramów były zwykle składane w odległości około 30 metrów od brzegu rzeki i naszym zadaniem było grupami po siedmiu, przenieść je truchcikiem na skraj rzeki, gdzie odbywało się składanie członów mostu pontonowego. Ja, który nigdy pracą fizyczną się nie parałem, miałem szczególne trudności z dotrzymaniem tempa. Jednocześnie potknięcie któregoś a nas siedmiu mogło się skończyć upuszczeniem belki i amputacją stóp. Nasz kolega, Ryszard Pregiel, współ uczesnik tego obozu dodał, że wedle regulaminu winno belke M36 nieść czterech saperów. Albo mnie dzisiaj pamięć zawodzi, albo podoficer dowodząćy potraktował nas ulgowo i dopuścil więcej mizernych studentów do noszenia belki. Zawiadujący nami podoficer narzucał szybkie tempo ukończenia członu mostowego. Początkowo było to 30 minut. Po skończeniu budowy członu dostaliśmy pochwałę i podoficer „zasugerował” pobicie własnego wyniku. Saperzy, teraz zrobimy ten człon w 20 min, rozkazał. Rozległy się słabe protesty, że jesteśmy zmęczeni. Większość jednak pojęła wezwanie. Po udanej budowie członu w 20 min, podoficer obiecał, że jeśli pobijemy własny rekord i skończymy człon w 17 minut to będziemy mieli resztę dnia na odpoczynek, czyli byczenie się w trawie.
Wtedy zorientowałem się, że koledzy dają się nabijać w butelkę. Po osiągnięciu następnego rekordu budowlanego, będą następne, coraz bardziej wygórowane żądania skrócenia czasu budowy.
Zacząłem wiec po cichutku agitować kolegów, aby się nie spieszyli, gdyż wolnego czasu nigdy i tak nie będziemy mieli. Miałem zresztą rację.
Kiedy wieczorem wróciliśmy do koszar, a właściwie namiotów, zostałem wezwany do oficera politycznego pułku, który odbył ze mną pamiętną rozmowę.
Oficer jak sobie przypominam, był urodziwym człowiekiem z czupryną podobną do mojej i nie wyglądał na proletariusza.
No cóż, z jakiej wy jesteście rodziny Czekajewski?, zaczął porucznik PO ( Polityczno -Oświatowy).
Ja: Ojciec jest technikiem od telefonów a matka księgową w Powiatowej Radzie.
No widzicie. Rodzice prawie, ze proletariat, a wy co? Wy jesteście imperialistyczny, amerykański pachołek. Obronność naszego kraju podważacie agitując do sabotowania lenistwem polskiej armii.
My po skończeniu ćwiczeń napiszemy do waszego POP-u (Podstawowej Organizacji Partyjnej) i ZMP, że nie zasługujecie być studentem, na którego szkolenie łoży lud pracujący miast i wsi.
Przerażony wybąknąłem, że ja nie myślałem, że jestem pachołek i że ja bardzo kocham wojsko polskie w wiecznej przyjaźni z Armią Radziecką i za wszystko przepraszam.
Odmaszerować, zarządził porucznik PO.

Po powrocie do namiotu strach mój się potęgował, jako że zdałem sobie sprawę, że któryś z kolegów musiał na mnie donieść do oficera politycznego. Nikt inny nie słyszał tego co mówiłem.
Groźba listu do Partii i ZMP była realna i mogło się skończyć wylaniem mnie ze studiów.
Postanowiłem podjąć środki zaradcze. Udałem się wiec do naszego kolegi, przewodniczącego ZMP, Edka Szopińskiego, i poprosiłem o „audiencję” w sprawie mego błędnego zachowania. Szopińskiego niektórzy koledzy nazywali „Pawka”, albo „Majakowski” chyba wedle jego modelu zachowania się przypominającego radzieckiego bohatera Komsomołu, Pawki Korczagina. Pawka Korczagin został wydumany przez sowieckiego pisarza Mikołaja Ostrowskiego w obowiązkowej lekturze, pod tytułem: „ Jak hartowała się stal”, w której to książce Pawka zginął jako bohater, walcząc z Polakami i Ukraińcami za słuszną sprawę Komunizmu. Edek Szopiński swoją rolę „komunisty walczącego” brał bardzo na serio, co nie przysparzało mu przyjaciół ani po stronie „opozycji kolegów-Sybiraków”, ani po stronie mocodawców. Nigdy nie zabłysnął talentem politycznym pozwalającym zrozumieć szybkie zmiany wiatrów i prądów sowieckiego socjalizmu. Biedny Szopiński nie wiedział wtedy, że Stalin wymordował wszystkich podobnych jemu komunistów, jako zagrażających swym entuzjazmem władzy sowieckiej.
Szopiński przyjął mnie ze zrozumieniem i odbyliśmy wtedy dwugodzinną „serdeczną” rozmowę na temat moich błędów ideologicznych, chodząc do znudzenia wokół bieżni boiska futbolowego. Była to spowiedź błądzącego, naiwnego socjalisty, oddającego swą przyszłość w ręce światłego, dojrzałego komunisty. Moje Mea Culpa Szopiński przyjął ze zrozumieniem i udzielił mi rozgrzeszenia.
Kamień spadł mi z serca, ale nie byłem pewny czy Wiodąca Partia będzie przekonana do nagłej diametralnej zmiany mej politycznej świadomości. Obok kłopotów natury ideologicznej po dwu tygodniach monotonnej diety grochówki ze słoniną, zaczął mi się robić czyrak na dupie. Na szczęście tylko na dupie. U większości kolegów czyraki ropne pojawiły się na plecach i kończynach. Powodem była awitaminoza, jako, że nam żadnych jarzyn nie podawano. Okryci wrzodami saperzy leżeli w namiocie sanitarnym w piżamach przesiąkniętych ropą. Te wrzody bardziej szkodziły wartości obronnej Wojska Polskiego niż moja dywersyjna działalność. Nie wiem do dzisiaj, czy lekarz pułkowy zdawał sobie sprawę co było powodem tej epidemii wrzodowej.
Po miesiącu mordęgi zwolniono nas do domu, i kiedy zacząłem jeść jabłka i surową marchew mój czyrak na się cofnął. Dodatkowo, jak zapodał ostatnio kolega Zbigniew Mierzejewski, w czasie naszego pobytu we Włocławku, w roku 1954, Polska doświadczyła zaćmienia słońca. Wedle niego, zarządzono wtedy zbiórkę saperów na dworcu kolejowym i ustawiono nas tyłem do słońca, abyśmy nie dostali porażenia słonecznego. Ten fakt, jak i cudowne wycofanie się mego czyraka niezbicie świadczy, że jestem pod szczególną opieką Istoty Wyższej albo przynamniej jej delegata, Anioła Stróża. Niestety już od lat, mimo wielokrotnych apelacji do donośnych władz, nie otrzymałem oficjalnego pisma o mej beatyfikacji. Widocznie w systemie beatyfikacyjnym, pierwszeństwo mają ci z „plecami”. A mogliby mi przynajmniej dąć „błogosławieństwo”…, albo odszkodowanie.
Z początkiem roku akademickiego czekałem ze strachem jak zareagują polityczne władze Politechniki na przyrzeczony „wilczy list” oficera politycznego z Włocławka. Jednak, albo oficer polityczny nie wysłał żadnego listu na Politechnikę ( co najbardziej prawdopodobne), albo „Pawka”-Edek Szopiński dotrzymał słowa, gdyż nie miałem żadnych przykrości z powodu mej dywersyjnej działalności jako agent amerykańskiego imperializmu. Wkrótce zacząłem się nawet piąć po szczeblach kariery „naukowej”, rekomendowany przez mego przyjaciela Karola Pelca, w Studenckim Towarzystwie Naukowym. Zostałem nawet Prezesem Studenckiego Towarzystwa Naukowego (STN) na wydziale Łączności. Karol Pelc działał wtedy na szczeblu uczelnianym i mnie popierał.
.

Podróże Kształcą



Jan Czekajewski
Podróże Kształcą
Johnek, Podróże kształcą powiedziała po amerykańsku moja amerykańska żona.    A dokąd to mamy podróżować, bo w bliskich krajach już żeśmy byli a do dalekich, zamorskich jak Australia lub Antarktyka zdrowie nam nie zezwala z uwagi na zmianę czasu. Dla zachęty żona delikatnie podkreśliła mój podeszły wiek i zmurszały kręgosłup i dodała finansową opinię, że szmalu, czy szmalcu do grobu nie zabiorę.  Aby uniknąć konfliktów rodzinnych powierzyłem jej wybór celów naszej podróży, na które wypadły podróż do Anglii na trans-Atlantyku QM2 , wizyta w Anglii i we Warszawie oraz przepłyniecie na statku francuskim wzdłuż wybrzeży Chorwacji i Macedonii.  Moj argument, że już tam żeśmy już byli, a na statku QM2 chyba raz dziesiąty,  w Anglii także z żoną i bez żony,  wiele razy, a w Dubrowniku jeszcze za świętej pamięci Józefa Broz Tito  też, nie zmienił  planów mojej żony.  Może zobaczysz coś czegoś uprzednio nie widział, a może twoja pamięć już szwankuje i nie będziesz pamiętał wrażeń uprzednich? Wszystko wyda ci się jak nowe i inne, argumentowała ma legalna w świetle prawa cywilnego, małżonka.
Podróż do Anglii na QM2 przypomniała mój pierwszy wyjazd do Anglii w roku 1958, kiedy to jako student wyjechałem z grupą kolegów w celu zbierania kartofli na farmie  w hrabstwie Lincolnshire.  Związało się to z obiadem przy tym samym stole w restauracji na transatlantyku, gdzie siedzieliśmy z małżeństwem bogatych angielskich farmerów, właśnie z hrabstwa Lincolnshire. Nawiasem mówiąc mój współbiesiadnik, kartofli już nie siał i nie zbierał, natomiast wynajmuje grunty orne i siewne w innych krajach, zwykle cieplejszych niż Anglia, gdzie sieje  i zbiera szczypiorek i inne włoszczyzny. Żona jego natomiast jeździła konno w drużynie olimpijskiej, razem z księżną Anną z dworku królewskiego, dopóki nie złamała kolana spadając z konia, prawdopodobnie w pogoni za lisem. Wspominam o tych, że do wyższych zostaliśmy dopuszczeni, szturchając się łokciami z anielską nową arystokracją za cenę kilkanaście tysięcy dolarów (od osoby, nie od kilograma).  Cofając się lat 60, pragnę wyjaśnić, że moje pierwsze zaproszenie do Anglii, było od polskiego, emigracyjnego zrzeszenia studentów w Anglii, które załatwił mój kolega Reniek w czasie odwiedzin u wujka w Londynie, byłego żołnierza Armii Andersa. Oryginalnie mieliśmy zbierać truskawki, ale przez złośliwość PRL-owskiego urzędu paszportowego, otrzymaliśmy paszporty dopiero we wrześniu, kiedy jedynie kartofle zostały do zbierania. Zakwaterowanie na farmie było w byłych barakach lotniczych z czasów wojny ze szklanym dachem, który przeciekał. W jednym pomieszczeniu były prycze do spania dla 60ciu osób różnych narodowości. Spaliśmy pod brudnymi kocami.  Kartofle mieliśmy zbierać za traktorem/koparką, który narzucał tempo pracy.  Okazało się, że traktor kopał kartofle szybciej niż żeśmy je zbierali i w rzeczywistości traktor/koparka, ku uciesze kierowcy popychała z  nas tylu. Na traktorze siedział Jugosłowianin, który z uwagi na znajomość języka angielskiego miał stanowisko „ekonoma”. Siedział sobie na traktorze i słuchał piosenki z radia, zaczynającej się od włoskich słów „Volare, Ho!  Ho!, Cantare Ho! Ho!, której melodia powoduje, nawet dzisiaj, bóle w mym sparciałym kręgosłupie.  Po 8 godzinach zbierania ziemniaków, za moich czasów kartofli,  będąc zgiętym w pół nie mogłem się wyprostować. Następnego dnia nie mogłem wstać z pryczy. Zacząłem się obawiać, że moje krytyczne do PRL przekonanie może upaść i po powrocie do PRL-u zapisze się do PZPR-u, jako bezrolny chłop eksploatowany przez angielskiego obszarnika. Postanowiłem, więc zdezerterować i udać się do Londynu czując się bogatym, gdyż przed wyjazdem z Polski kupiłem od znajomego pracownika Politechniki Wrocławskiej, Pana Januszkiewicza, skoczka spadochronowego z czasów wojny, którego Anglicy zaopatrzyli w angielski funty na drobne wydatki.  Wtedy 10 funtów to była duża suma, prawdopodobnie odpowiadająca sumie 500 dolarów w dzisiejszych czasach. Moja dezercja z farmy spotkała się z krytyką moich polskich kolegów, że hańbię imię Polski i Polaków bojąc się ciężkiej pracy. Najbardziej atakował mnie kolega Leszek Szlachcic, który kilka lat później już, jako partyjny dyrektor, a później prywatny przedsiębiorca, spędził kilka lat w więzieniu na początek komunistycznym, a później już „demokratycznym” po odzyskaniu niepodległości. Wygląda na to, że odnośne polskie władze nie wzięły pod uwagę Leszka patriotycznych przekonań i denerwowało ich jego nagle zdobyte bogactwo.   Leszek w nowej kapitalistycznej Polsce dorobił się dużych pieniędzy, które mu na początku zabrano, ale w końcu oddano, niestety na krótko przed śmiercią. Czy Leszek zabrał te pieniądze do grobu, nie sprawdzałem, bo w Polsce mnie wtedy nie było?   Co do tych 10 funtów, jakie miałem, jako żelazne zabezpieczenie, to okazały się one fałszywe. Na szczęście bank w Londynie potwierdził to zaświadczeniem, które po powrocie do PRL-u przestawiłem Panu Januszkiewiczowi. Przypuszczam, ze Pan Januszkiewicz dostał od Anglików fałszywe funty, o czym nie wiedział. Moj pobyt w Londynie musiałem skrócić do dwu tygodni i sfinansowałem go przez sprzedaż pierwszego polskiego odbiornika przenośnego o nazwie „Szarotka”.  Za kilka funtów, jakie mi zostały po sprzedaży „Szarotki”, kupiłem kilka kilogramów używanych i nieco przepoconych sukien balowych na londyńskim „pchlim targu” czy innej instytucji dobroczynności, które zabrałem do Polski.  Po powrocie do PRL-u suknie te robiły furorę wśród polskich pan z „wyższych PRL-owskich sfer” i koszty wyjazdu do kopania kartofli w Anglii zwróciły mi się dziesięciokrotnie. O zapisaniu się do PZPR zapomniałem i postawiłem na kapitalizm, który dzisiaj, 60 lat później zezwala mi na bratanie się na transatlantyku QM2 z obszarnikami, którzy kiedyś mnie wykorzystywali.
Natomiast angielskiemu farmerowi z Lincolnshire  powiedziałem, że teraz wybieram się do Anglii aby podać do sądu farmera u którego zbierałem kartofle o milionowe odszkodowanie za uszkodzony kiedyś  kręgosłup. Być może, że farmer przy moim stoliku na QM2 był wnuczkiem właściciela farmy, na której jeden dzień pracowałem, bo wcale się z mego komentarza i planu nie śmiał. Może niemiał poczucia humoru?

Warszawo cudna Warszawo.....
Po krótkim pobycie w Anglii polecieliśmy do Warszawy, aby spotkać się tam z tak zwaną „frakcją warszawską” kolegów, którzy pracowali po studiach w Warszawie. Jechałem także z powodów kulinarnych, jako że zatęskniłem za polskim żurkiem i botwinką. Co do kolegów to miałem pewne obawy, że mnie pobiją z uwagi na moje anty- EU, przekonania, ale obawy okazały się płonne, jako, że jedyny silny w swych przekonaniach kolega był właśnie „ służbowo” w Brukseli, więc czułem się bezpieczny. Inni koledzy przebaczyli mi, kiedy im wytłumaczyłem, że moje polityczne przekonania zmieniają się w zależności od pory roku, a także, że kocham Chińczyków, bo ode mnie kupują, a nienawidzę Putina, bo nic nie kupuje. Natomiast denerwuje mnie jego tężyzna fizyczna.  Na początek zainstalowaliśmy się w renomowanym Hotelu Bristol na Krakowskim Przedmieściu z podobnie renomowaną restauracją super klasy o podejrzanej nazwie „Marconi”. Marconi o ile mi wiadomo, był wynalazcą radia, ale chyba w Warszawie nigdy nie był i nie słyszałem, aby był smakoszem polskich potraw.  Zamówiliśmy dwie pieczone kaczki i chłodnik litewski. Kaczki nie dały się pokroić wiec zostały zwrócone do kuchni. Chłodnika litewskiego albo botwinki nie mieli. Obiad był przekleństwem, na jakie żeśmy nie zasłużyli. Następnego dnia udałem się do drugiego hotelu, po przeciwnej stronie ulicy, „Hotelu Europejskiego”, polecanego mi przez męża mej siostrzenicy, podobno słynnego z szerokiego wyboru różnych win w ilości 400. Tam przezornie obejrzałem jadłospis i zauważyłem, że ani żurku ani chłodnika, ani botwinki tam nie spostrzegłem. Był natomiast chłodnik z zielonych pomidorów, co w kuchni polskiej jest potrawa nieznaną.  Okazało się, że naczelny kucharz jest z importu i pochodzi z Hiszpanii.  On o żurku lub botwince nie słyszał i chyba nie mówi po polsku W obydwu hotelach zaleciłem zatrudnić gospodynię z okolic Białegostoku, która zna się na gotowaniu żurku i botwinki i zatrudnić ją, jako kulinarną konsultantkę. Jeśli nie znajdą Polki to Ukrainka też wystarczy i jak wszystkim wiadomo, będzie tańsza.  Następnego dnia dostałem w tajemnicy od portiera w Hotelu Bristol „ tajną” listę jadłodajni warszawskich, gdzie można dobrze zjeść botwinkę i żurek za pół ceny. Tam żeśmy się udali i następnego dnia z pełnym brzuchem polskich specjałów opuściliśmy Warszawę w drodze do Wenecji i dalej niewielkim statkiem pod banderą francuską po Morzu Adriatyckim wzdłuż wybrzeża Chorwacji i Montenegro.   Między wieloma interesującymi miasteczkami w Chorwacji jedna miejscowość zapadła głęboko w mej pamięci. Był to Dubrownik, który odwiedziłem 40 lat temu.
Antyczna Przygoda w Dubrowniku
 To miasto dobrze pamiętam z czasów lat 70-tych, kiedy to odwiedziłem go pierwszy raz z okazji wystawy sprzętu medycznego w Zagrzebiu. Znudzony brakiem zainteresowania i słabą frekwencją na wystawie, udałem się do Dubrownika znanego z średniowiecznych zabytków i intersującego turystycznie.  Był to rok 1977 i będąc na miejscu postanowiłem odwiedzić wyspę Brioni, miejsce letniej rezydencji prezydenta ówczesnej Jugosławii, Józefa Broz Tito. Postanowiłem tam popłynąć licząc na jakimś przybrzeżny prom z Dubrownika. W Dubrowniku zatrzymałem się w Hotelu Hilton, a pożyczony samochód, Volkswagen, zostawiłem w porcie licząc, że cała podróż zabierze tylko kilka godzin.  Na molu stał jakiś statek, którego nazwa zaczynała się na literę „B..” a kończyła się na literę „...i”. Reszta słowa była przysłonięta przez komin innego statku. Okazało się, że statek ten odpływa za 5 minut, wiec nie namyślając się długo kupiłem bilet i wsiadłem na pokład. Statek odbił od mola i znalazł się na pełnym morzu i żadnej wyspy nie zauważyłem. Zauważyłem natomiast, że na statku było pełno Jugosłowian z wielkimi torbami wypchanymi butami. Wyraźnie płynęli gdzieś w celach handlowych. Na pytanie, kiedy dobijemy do Brioni?  Powiedzieli mi, że statek ten płynie do Bari, we Włoszech, nie do Brioni, które to miasto znajduje się dokładnie po drugiej stronie Adriatyku. Zapytałem wiec oficera na statku, kiedy będziemy wracać z Bari do Dubrownika. Za dwa tygodnie, powiedział, jako że statek z Bari popłynie do kilku innych portów we Włoszech zaczem wróci do Dubrownika. Jedyna droga powrotna będzie drogą lotniczą, ale nie do Dubrownika tylko do Rzymu, z Rzymu do Belgradu i z Belgradu do Zagrzebia i w końcu do Dubrownika. Po trzech dniach i wielu przesiadkach znalazłem się s powrotem w Dubrowniku i ze zdziwieniem stwierdziłem, że mój pożyczony samochód stal w tym samym miejscu. Także z hotelu mojej walizki nie wyrzucono. Wspomnienia z przed lat 40 mnie zarówno mnie cieszą jak i smucą. Czyżby to zjawisko związane z wiekiem, kiedy się pamięta dzieciństwo a nie pamięta, co się jadło na śniadanie? No, ale mogło być gorzej.
Jedyną naukę, jaka wyniosłem wtedy z mej pierwszej podróży do Dubrownika, to przekonanie, że pierwsza litera, nawet duża, nie świadczy, że całe słowo znaczy Brioni. Może być Bari, albo Brooklyn lub Berdyczów.
Jan Czekajewski
1 wrzesień 2018r



 
/* Google Analytics Script */