Jan Czekajewski
Zagraniczny
Korespondent
Czytając
wspomnienia uciekinierów z PRL-u którzy ryzykowali życiem swoim i swoich najbliższych, porywając
samolot LOT-u do Berlina Zachodniego, moja „ucieczka” w niczym nie przypomina
tego rodzaju „bohaterstwa”. Moje rozstanie z socjalistyczną
rzeczywistością, zaczęło się dużo wcześniej jeszcze w okresie studenckim w roku
1953. Miałem wtedy lat 19 i wysłano mnie, jako studenta Politechniki
Wrocławskiej na praktykę w fabryce odbiorników radiowych imienia
Kasprzaka mieszczących się w Warszawie na Woli. Ponieważ w tej fabryce nie
bardzo wiedzieli co nami, studentami zrobić postawiono mnie do pracy na
wydziale mechanicznym, przy półautomatycznej maszynie zwanej „rewolwerówką”,
która robiła małe śrubki kalibru M3, gdzie M znaczyło, że wkręt ten jest
określony w numeracji metrycznej, a liczba 3 znaczyła jego długość, czyli 3
milimetry. Był to wkręt stosowany powszechnie w elektronice, jako, że wtedy
większość elektronicznych części była mechanicznie przykręcana takimi
właśnie śrubkami do metalowej podstawy, nazywanej „szasis”. Praca na
rewolwerówce była nudna, jako że maszyna automatycznie robiła wszystkie
czynności potrzebne do wykonania śrubki M3. Kika takich maszyn pracowało
równolegle, wszystkie robiące śrubki M3. Po kilku dniach takiej nudnej pracy
zapytałem majstra nadzorującego wydział mechaniczny, dlaczego fabryka radiowa
trudni się produkcją śrubek M3, które chyba można zakupić w wyspecjalizowanej
fabryce śrub i śrubek. Majster powiedział, że takie rozwiązanie nie jest
możliwe, jako że fabryka śrub i śrubek woli produkować śruby dużej wagi a
nie maleńkie śrubki M3. Jest to wynikiem centralnego, socjalistycznego planu,
który wyznaczył obowiązek wykonania określonej wagi, kilogramów śrub rocznie
nie wdając się w ich różnorodność. Wtedy to zrozumiałem, że systemu
ekonomicznego PRL własnoręcznie nie zmienię i podświadomie zakiełkowała u mnie
wtedy złowroga antykomunistyczna myśl o emigracji, aczkolwiek jeszcze nie wiedziałem
dokąd i kiedy. Tyle o przyczynach mojej niechęci do systemu socjalistycznego.
Po prostu ja i system komunistyczny nie pasowaliśmy do siebie, czyli podobnie
jak nie pasuje „garbaty do płaskiej ściany”. Można by powiedzieć, że cechował
mnie wrodzony „garb anty-socjalizmu”. W
międzyczasie minęło lat chyba 10. Skończyłem studia na Politechnice
Wrocławskiej i nauczyłem się języka angielskiego. Napisałem kilka artykułów naukowych
i dostałem zaproszenie do pracy z Uniwersytetu w Uppsali, Szwecja, gdzie już rok
wcześniej ceniono mnie jako elektronika, specjalistę od konstrukcji przyrządów naukowych.
Poniżej opiszę, jak w owych czasach lat 60-tych, wyglądały trudności z
otrzymaniem paszportu zagranicznego.
Moja
ucieczka z PRLu.
Właściwie
uciekałem z PRL-u trzy razy. Dwa razy wracałem do Polski starając się
przystosować mój garb anty-socjalizmu do realizmu PRL, ale za trzecim razem PRL
obraził mnie na dobre odmawiając przedłużenia mego paszportu i poprosiłem o
azyl w Szwecji. Zaczem się to jednak stało, zostałem zagranicznym
korespondentem partyjnej gazety wydawanej w Lublinie pod nazwa „Sztandar Ludu”.
Sponsorem mojego drugiego wyjazdu do Szwecji, był prof. Uniwersytetu
Marii Curie Skłodowskiej, Włodzimierz Żuk, który był moim szefem w Instytucie
Fizyki UMCS. Jemu też wzmiankowałem, że jego pomoc w moim wyjeździe do Uppsali,
będzie doceniona przez dyrekcję Instytutu Fizyki z którym on sam utrzymywał
dobre stosunki naukowe.
Moje
podanie o wyjazd, na szwedzkie stypendium do Uniwersytetu w Uppsali wysłano
drogą służbową do Ministerstwa Szkół Wyższych w Warszawie, które to ministerstwo
miało wystawić mi paszport. Pospieszyłem więc do Warszawy, gdzie w
Ministerstwie przy ul. Miodowej mieściło się biuro paszportowe dla „naukowców”
takich jak ja.
Zbieg okoliczności czyli wartość wymienna trójkolorowego długopisu
Każdego
dnia odwiedzałem Ministerstwo pytając się, czy paszport dla mnie jest już
gotowy. W międzyczasie dowiedziałem się od kolegi z Lublina, że Ludowa Armia,
czyli Wojsko Polskie zaprzyjaźnione z Armią Czerwoną ZSSR jest zainteresowane moją rekrutacją i że
Instytut Fizyki odwiedza często sierżant z WKR (Wojskowa Komenda Rejonowa)
pytając się gdzie przebywam, i kiedy wracam gdyż on ma mi doręczyć bardzo ważne
rekrutujące mnie dokumenty. Minęły już dwa tygodnie i w Ministrostwie mi
powiadano, że moja sprawa jest ciągle rozpatrywana przez „odnośne władze” i
trzeba dalej czekać. Z biegiem czasu moja osoba stała się częścią krajobrazu
ministerstwa. Jednego dnia spacerując po długim korytarzu wykładanym czerwonym
dywanem natknąłem się na znajomą mi osobę, kolegę Soszyńskiego, kiedyś
pracującego w Studenckim Biurze Podróży a kilka lat wcześniej, jeszcze jako
student jechałem z jego narzeczoną, dzisiaj już chyba żoną, na kopanie kartofli w Anglii. Okazuje się, że Soszyński teraz awansował, bo
teraz pracuje w tymże ministerstwie i to nawet w wydziale Podróży
Zagranicznych, odpowiedzialnego za
wydanie mojego paszportu. Podzieliłem się z Soszyńskim moją frustracją na długą
zwłokę w tej procedurze. Soszyński powiedział, że on to sprawdzi osobiście i
kazał mi poczekać kilka minut, po których wrócił z hiobową wieścią, że z wyjazdem do
Szwecji mogę się pożegnać, gdyż osobiście Vice-Minister Szkół Wyższych,
towarzyszka Krasowska napisała na mojej teczce personalnej: „Wyjazd odrzucić z
powodu zaproszenia imiennego”. Widocznie towarzyszka Krasowska czuła się urażoną, że Uniwersytet w Uppsali
zaprosił mnie indywidualnie, a nie przekazał moje „stypendium” do decyzji
Ministerstwa Szkół Wyższych w Warszawie, gdzie na pewno miała ona innych,
lepszych niż ja, partyjnych kandydatów na stypendystów. Blady strach był
widoczny na moim obliczu, gdyż kolega Soszyński uspokoił mnie, że nic nie jest
stracone, gdyż on wie, jak taką sytuację naprawić. Okazuje się, że mój kolega
był tym referentem, który przeglądał wszystkie dokumenty i streszczał je na
jednej stronie maszynopisu dla specjalnej komisji kwalifikacyjnej. Komisja ta
zbierała się co tydzień i najbliższe gremium ma się odbyć za dwa dni. Soszyński
obiecał, że otworzy nową teczkę i napisze nowe mej „sprawy” streszczenie bez wzmiankowania,
że zaproszenie jest imienne. Towarzyszka Krasowska na pewno nie pamięta
wszystkich spraw i nie zawsze bierze udział w spotkaniach komisji
kwalifikacyjne. Za dwa dni odbyło się to zebranie i na tym zebraniu zostałem
zakwalifikowany do wyjazdu jako szwedzki stypendysta. Trzy dni później
otrzymałem upragniony paszport. Uradowany chciałem koledze Soszyńskiemu wręczyć
hojna łapówkę, który jednak jej odmówił. Poprosił jednak, abym będąc w Szwecji
kupił mu i wysłał do Polski kilka wkładów do jego cztero- kolorowego
długopisu. Najważniejszy był kolor czerwony, który najczęściej używał
podkreślając ważne słowa, jak na przykład „zaproszenie jest imienne”. Oczywiści przyrzekłem Soszyńskiemu, że kilka
cztero-kolorowych wkładów kupię i mu wyśle, kiedy znajdę się w Szwecji, co
rzeczywiście miało miejsce. Niemniej moja przygoda z systemem PRLu nie
zakończyła się z wydaniem paszportu.
Zagraniczny Korespondent „Sztandaru Ludu”
Paszport
miałem w ręce, ale ciągle się bałem, że Ludowa Armia Wojska Polskiego ma mnie
na oku i być może zatrzymają mnie na granicy. Podejrzewałem, może
bezpodstawnie, że wcielenie mnie do wojska jest sztuczką urzędu bezpieczeństwa,
albo PRL-owskiego wywiadu, aby uniemożliwić mi wyjazd albo co gorsza szantażować
mnie, abym został dla nich tajnym agentem. Dzisiaj przeglądając dokumenty
otrzymane z IPN, widzę, że rozpatrywano także taką możliwość. Wsiadłem więc w
pociąg i wróciłem do Lublina, aby w WKR (Wojskowej Komisji Rejonowa) uregulować
mój status mając w ręku paszport wystawiony przez Ministerstwo Szkół Wyższych.
Kiedy jednak znalazłem się w WKR, sierżant siedzący przy drzwiach wejściowych
niezmiernie się ucieszył na mój widok i chciał mi wręczyć uniform wojskowy i
bilet to odległej jednostki saperskiej we wsi Podjuchy, nad Zalewem
Szczecińskim abym, jako elektronik zapoznał się z najnowszą techniką
budowy mostów pontonowych. Przerażony przyjęcia sortów mundurowych i biletu
kolejowego odmówiłem i uciekłem na ulicę. Zakładałem, że mam najwyżej
godzinę czasu na ratunek, zanim sierżant wyśle po mnie żandarmerię, aby mnie
aresztować. Na ulicy natknąłem się, na znajomego mi profesora Teske, także
fizyka wykładającego na KUL ( Katolicki Uniwersytet Lubelski). Po
wyjaśnieniu mojej tragicznej sytuacji, prof. Teska zawyrokował, że w takim
wypadku tylko wszechmocna partia, czyli PZPR może mi pomóc. Uspokoił mnie, że
fakt, że nie jestem członkiem tej partii może mi być pomocny, jako że Partia
szuka młodych bezpartyjnych kandydatów, których zechce przygarnąć do swego
komunistycznego łona. Udałem się więc do Komitetu Wojewódzkiego Partii,
ale nie wiedząc kto może mi pomóc, wstąpiłem do redakcji partyjnego dziennika o
nazwie „Sztandar Ludu” i przedstawiłem swoje zmartwienie redaktorowi naczelnemu
tego dziennika. Redaktor, którego nazwiska już nie pamiętam zainteresował się
moim problemem i wzmiankował, że on sam nie ma żadnego wpływu na działalność
WKRu, ale Drugi Sekretarz Partii PZPR pije wódkę z pułkownikiem, który jest
szefem WKRu i razem jeżdżą na polowania. Być może, że on on może coś pomóc.
Poszliśmy wiec na drugie piętro do drugiego sekretarza i tam z kolei
przedstawiłem mój i Uniwersytetu UMCS problem, któremu władze wojskowe rzucają
„kłody pod naukowe nogi”. Wzmiankowałem również, że będąc w Szwecji będę
pracować w Instytucie Fizyki Jądrowej i być może nauczę się czegoś jak się robi
bombę atomową. Druki Sekretarz stwierdził, że PZPR czyli Partia
chroni i popiera młodych naukowców i zaraz zadzwoni do WKR z prośbą o
korektę niefortunnej sytuacji. Co też uczynił. Redaktorowi Sztandaru Ludu z
kolei obiecałem że będąc w Szwecji napiszę jak źle się żyje w kapitalizmie,
co też uczyniłem krytykując później na łamach Sztandaru Ludu szwedzkie
jedzenie, na przykład szwedzkie mielone kotlety nie mające porównania z polskim
schaboszczakiem ze smażaną kapustą. Tak więc zostałem nieoficjalnym
Zagranicznym Korespondentem komunistycznego dziennika. Prosto z Komitetu
Wojewódzkiego PZPR udałem się do wojskowego WKR, gdzie znowu sierżant przy
drzwiach wejściowych blokował mi drogę. Przez szparę między biurkiem sierżanta
i schodami pobiegłem na drugie piętro pukając do drzwi pułkownika, który już na
mnie czekał. Kiedy pułkownik zobaczył moją książeczkę wojskową i brakiem wpisów
o obowiązujących mnie ćwiczeniach zmartwił się bardzo, ale zwolnił mnie z
obowiązku dzisiejszego szkolenia w dziedzinie budowy mostów pontonowych.
Obiecałem półkownikowi, że po powrocie z mojej tajnej misji naukowej postaram
się nadrobić zaległości, ale jakoś do dzisiaj, 57 lat później czuję się winny, że
moja PRLowska książeczka Porucznika Rezerwy świeci pustymi stronicami. Po
wyjściu z WKRu, pobiegłem na stację kolejową i wsiadłem do pociągu
zmierzającego do Warszawy i tej samej nocy do pociągu do Berlina Wschodniego i
dalej do Szwecji. Jak się później dowiedziałem, tejże nocy „jacyś ludzie”
szukali mnie telefonicznie, dzwoniąc do mojej rodziny i mojej wówczas
dziewczyny. Ci ludzie byli podobno bardzo zawiedzeni, że już przekroczyłem
granicę PRLu, a może nawet granicę krajów Demokracji Ludowej i stracili okazję
na interesującą ze mną rozmowę.
Jan
Czekajewski
30
październik 2019